Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred. Страница 25

– Padalo przez caly tydzien i ziemia namokla. Musi jej byc sporo miedzy nami a zewnetrznym swiatem. No, to co? – Pete usmiechnal sie. – Sprawdzmy!

Chlopcy zabrali sie do kopania, poslugujac sie starymi strzelbami, srubokretem i plaskimi kamieniami, ktore znalezli. Poczatkowo gliniasta ziemia byla twarda, kleista i zbita. Gdy wkopali sie glebiej, stawala sie bardziej wodnista. Co wykopali kawalek, ciezka glina osuwala sie z powrotem i musieli zdwoic wysilki, zeby w ogole robic jakies postepy. Ciagle tez natykali sie na glazy i kamienie, ktore trzeba bylo usunac.

Zlewal ich pot, a twarze i ubrania mieli oblepione ciezka, gliniasta ziemia. W miare uplywu czasu, coraz bardziej doskwieralo im zmeczenie i glod. W koncu poczuli sie zbyt wyczerpani, by kopac dalej. Zapadli w sen i nie obudzili sie az przed switem – przed switem na ich zegarkach.

W jaskini panowala bowiem ciagla noc. Baterie w latarce Boba byly na wyczerpaniu i dawaly niewiele swiatla. Wszyscy czterej pracowali jeszcze ciezej niz przedtem.

Bylo wpol do osmej, gdy Pete wykrzyknal:

– Widze swiatlo!

Z zapamietaniem i odzyskana werwa wbijali sie w glab waskiego otworu, ktory juz wydrazyli, i kopali jak szaleni. Otwor stawal sie coraz wiekszy i coraz wiecej wpadalo upragnionego swiatla. Wreszcie przekopali sie! W radosnym zamieszaniu wyczolgali sie jeden za drugim i staneli na otwartym stoku wzgorza w strugach deszczu.

– Hej! – zawolal Pete. – Slyszycie ten halas? Potezny ryk wezbranej rzeki zdawal sie wstrzasac cala okolica. Diego wskazal w strone tamy.

– Polowa tamy sie zwalila! I…

– Zniklo cale wzniesienie! – stwierdzil Bob.

– Patrzcie! – krzyknal Jupiter, wskazujac strumien.

W dole, pod nimi, strumien, ktory plynal do oddalonej o mile hacjendy, przestal byc strumieniem. Byla bystra, gleboka rzeka. Masa wody, lejaca sie przez zburzona tame, zmyla wzniesienie, ktore oddzielalo strumien od rzeki. Potoki wody plynely teraz do morza nie jedna rzeka, lecz dwoma!

– Rany, teraz rzeka plynie wprost przez twoja hacjende – powiedzial Bob do Diega.

W tym momencie, patrzacemu ze stromego stoku wzgorza Jupiterowi zaplonely oczy.

– Chlopaki! – wykrzyknal w zadziwieniu. – To jest odpowiedz!

Rozdzial 20. Miecz Cortesa

– Jaka znow odpowiedz?! – zapytali rownoczesnie Pete i Bob.

Jupiter zamierzal to wyjasnic, ale nagle wyciagnal reke w strone odleglej drogi.

– Jacys ludzie nadchodza! Jesli to ci kowboje…

Pete oslonil oczy reka. Czterej mezczyzni biegli ku nim waska sciezka przez wzgorza, ta sama, ktora przed tygodniem chlopcy wracali na hacjende po ugaszeniu pozaru.

– To moj tato i pan Andrews! Szeryf i komendant Reynolds sa z nimi.

Chlopcy puscili sie pedem w dol wzgorza, na spotkanie nadchodzacym.

– Pete! – krzyknal pan Crenshaw. – Nic wam sie nie stalo?!

– Jestesmy cali i zdrowi, tato! – Pete usmiechnal sie szeroko do ojca.

– Co wyscie robili tutaj przez cala noc?! – zapytal gniewnie pan Andrews.

– To nie nasza wina, tato – tlumaczyl sie Bob i opowiedzial, jak zostali uwiezieni w jaskini. – Osuniecie ziemi najpierw ja otworzylo, a potem, kiedy bylismy wewnatrz, zamknelo na powrot. Ale dowiedzielismy sie, co sie stalo z don Sebastianem Alvaro i tymi trzema zolnierzami!

– Wyjasniliscie wiec kolejna stara tajemnice – powiedzial komendant Reynolds z usmiechem.

– A rodzice zamartwiali sie na smierc! – odezwal sie szeryf surowo. – Pico Alvaro powiedzial nam o szalenczych staraniach uratowania jego rancza i szukalismy was wszyscy przez pol nocy! Twoj wuj, Jupiterze Jones, ze swoimi pracownikami, panem Norrisem i jego ludzmi szukaja was po drugiej stronie rzeki. Powiedzcie nam lepiej, jak znalezliscie sie w tej jaskini!

– Tak, prosze pana – powiedzial Pete. – My…

Jupiter wpadl mu w slowa.

– Wytlumaczymy wszystko w drodze do hacjendy, prosze pana. Nie chce, zeby moj wujek niepokoil sie dluzej. Czy moglby pan poprosic go przez radio, zeby czekal na nas przy spalonej hacjendzie?

– W porzadku, ale lepiej, zeby to, co macie do powiedzenia, mialo rece i nogi. Nie pozwole, zeby mi sie lekkomyslni chlopcy uganiali po moim rejonie.

Szeryf dal znac o spotkaniu przy hacjendzie przez walkie-talkie, a chlopcy opowiedzieli o swej przygodzie w drodze przez wzgorza. Mowili o swych poszukiwaniach miecza Cortesa i o klopotach z trzema kowbojami. Opowiadajac, mineli droge, przeszli przez most nad bylym strumieniem i dotarli do hacjendy.

Wujek Tytus z Hansem i jego bratem Konradem byli juz na miejscu. Dalej, obok polciezarowki stali pan Norris, Chudy, rzadca Cody i jeszcze dwoch mezczyzn. Pomocnik szeryfa czekal w samochodzie policyjnym.

Wujek Tytus podbiegl do Jupitera.

– Jupe? Nic ci sie nie stalo? A twoi przyjaciele?

– Wszystko w porzadku, wujku.

Podszedl Chudy z panem Norrisem i Codym.

– Moj Boze, do czego moze doprowadzic glupota – zadrwil Chudy.

– Dosc tego, Skinner – ucial gniewnie pan Norris. – Ciesze sie, ze sie odnalezliscie, chlopcy.

– Powiedzcie mi teraz, dlaczego ci trzej mezczyzni was scigali? – zapytal szeryf.

– Poniewaz sfabrykowali dowod, ze Pico rozniecil pozar! – krzyknal zapalczywie Pete. – Moze nawet spalili hacjende!

– Alvaro wzniecil pozar – warknal Cody. – On jest zbyt nieodpowiedzialny, zeby miec tu ranczo.

– Pojutrze juz go nie bedzie mial – Chudy rozesmial sie.

– Powiedzialem, zebys byl cicho, Skinner! Ty, Cody, tez! – rozzloscil sie pan Norris. Spojrzal na Jupitera. – Czy mozesz udowodnic, Jones, ze to nie Alvaro wzniecil pozar?

– Wiem, ze tego nie zrobil, prosze pana – odpowiedzial Jupiter. – Pico byl z nami tego dnia o trzeciej po poludniu w szkole i mial swoj kapelusz na glowie. Skoro szeryf twierdzi, ze ognisko rozpalono przed trzecia, Pico nie mogl zgubic kapelusza kolo niego.

Tu wtracil sie Bob:

– Prosze pana, Chudy… to jest Skinner i pan Cody tez musieli widziec, ze pod szkola Pico mial jeszcze na glowie kapelusz.

– Ja tego nie pamietam – powiedzial Chudy.

– Bo nie mial kapelusza – poparl go Cody.

– Mial, prosze pana – powiedzial Jupiter z naciskiem. – Nosil go takze pozniej tego popoludnia, kiedy przyjechalismy na hacjende. Powiesil go na kolku w stajni i kiedy wybuchl pozar poszycia, wybiegl ze stajni zostawiajac go tam. Spalilby sie on wraz ze stajnia, ale tak sie nie stalo. Kiedy wszyscy bylismy przy pozarze, do stajni przyszli trzej kowboje, ukradli kapelusz i podrzucili go kolo ogniska, zeby falszywie obwinic Pica.

– Nie mozesz tego udowodnic – warknal Cody. – Dlaczego ci kowboje mieliby wrabiac Alvara? Jesli w ogole istnieja jacys kowboje.

Jupe zignorowal rzadce.

– Upozorowali wine Pica, poniewaz naprawde oni sami rozpalili nielegalnie ognisko. Jestem tez prawie pewien, ze to oni spalili stajnie i hacjende.

– Czy mozesz to udowodnic, Jupiterze? – zapytal komendant Reynolds.

– Albo powiedziec, gdzie mozemy znalezc tych kowbojow? – dodal szeryf.

– Mysle, ze moze ich pan znalezc na ranczu Norrisow.

Pan Norris uniosl sie gniewem.

– Czy chcesz powiedziec, mlody czlowieku, ze ja mam cos wspolnego z tymi ludzmi i ich poczynaniami?

– Nie, prosze pana, nie sadze, by pan cokolwiek o tym wiedzial. Ale ktos tu mial i ma z nimi cos wspolnego. Oni nie wybrali sie sami do stajni Alvarow, prawda, Chudy?

– Skinner? – pan Norris patrzyl bacznie na syna.

– On oszalal, tato! – wrzasnal Chudy.

Jupiter wyjal z kieszeni kluczyki samochodowe.

– Te kluczyki znalezlismy w stajni. Ci kowboje szukali ich i dlatego scigali nas. Chcieli odebrac nam klucze. Zgubiono je, kiedy zabierano kapelusz Pica. Mysle, ze stwierdzi pan, ze naleza do panskiego wozu terenowego.

– Naszego wozu?! – wykrzyknal pan Norris.

– Jestem tego pewien, prosze pana – powiedzial Jupiter. – Sam sprawdze lub moze Skinner pokaze swoj komplet kluczykow dla porownania.