Dolina Smierci - Hitchcock Alfred. Страница 3
Samolot podskoczyl i gwaltownie opadl na ziemie. Pasazerom zadzwonily zeby. Zapieci w pasach czuli sie jak szmaciane zabawki, rzucani do przodu i na oparcia foteli. Cessna ponownie wzbila sie do gory.
– Trzymac sie! – krzyknal pan Andrews.
Samolot po raz trzeci uderzyl o ziemie. Zadrzal i odbil sie pare razy od podloza, ale juz nie uniosl sie w powietrze. Jak kula armatnia pomknal naprzod.
Bob sciskal swoj pas bezpieczenstwa i nisko pochylal glowe, gdy przerazajaca sila predkosci wbila go znowu w fotel. Trzasl sie w srodku jak galareta. Wszyscy zyli, ale ktoz mogl przewidziec, co zdarzy sie za chwile?
Nagle uslyszeli przerazliwy dzwiek. To kawal metalu oderwal sie od kadluba. Pasazerowie i pilot uderzyli glowami o boczne scianki kabiny. W powietrzu zawirowaly ksiazki i dokumenty. Wyrwane przewody elektryczne smignely obok foteli. Bob poczul, ze cos trafilo go w ramie. Ledwo mogl oddychac, gdy samolot obracal sie i gwaltownie skrecal.
Potem zapadla przerazajaca cisza. Cessna zatrzymala sie.
Bob powoli uniosl glowe.
– Tato! – krzyknal.
Pan Andrews lezal wtloczony w pulpit sterowniczy. Bob potrzasnal jego ramieniem.
– Tato, nic ci nie jest?
Ojciec ani drgnal.
– Musimy go stad wydobyc – zarzadzil Pete, stajac miedzy dwoma przednimi siedzeniami.
Bob szybko zdjal ojcu sluchawki, a Pete uwolnil nieprzytomnego pilota z pasow bezpieczenstwa. Na czole pana Andrewsa widniala struzka krwi i olbrzymi siniak, ktory zaczynal juz przybierac fioletowa barwe.
Bob i Pete wygramolili sie z rozbitego samolotu i przeszli na druga strone, do drzwi pilota. Zaden z chlopcow nie odniosl wiekszych obrazen, za to pan Andrews byl powaznie ranny. Kiedy Bob otworzyl drzwi kabiny, stwierdzil z ulga, ze ojciec nadal oddycha.
Pete pojawil sie obok przyjaciela. Pochwycil pana Andrewsa w swoje silne ramiona, kolyszac go jak dziecko. Nie mial czasu roztkliwiac sie nad wlasnymi dolegliwosciami, gdy inny czlowiek potrzebowal jego pomocy.
– Gdzie jest Jupiter? – zawolal do Boba. Zmierzal w strone wysokich glazow, za ktorymi mozna bylo sie schronic. Bob biegl obok, uwaznie obserwujac twarz ojca.
– Tutaj – odparl slabym glosem Jupe.
Nie opuscil dotad samolotu. Czul sie marnie. Powoli sprawdzal, czy moze poruszac rekami i nogami. Wydawalo mu sie, ze tak…
– Wylaz stamtad, glupku! – ryknal Pete zza wysokich granitowych glazow. Ostroznie polozyl pana Andrewsa na trawie.
Bob przykleknal przy ojcu, badajac jego puls.
– Tato, czy mnie slyszysz? – dopytywal sie. – Odezwij sie, tato!
Pete pobiegl z powrotem do Jupe’a.
– Juz ide – wymamrotal zrzedliwym tonem Pierwszy Detektyw.
– Zbiorniki z paliwem! – warknal Pete, chwytajac Jupe’a za ramie.
Jupiter otworzyl szeroko oczy.
– Zbiorniki z paliwem – powtorzyl ze zgroza. Wyobrazil sobie rozgrzany do czerwonosci silnik. Jesli zbiorniki pekly, benzyna moze wyciec, a wtedy…
Jupe rzucil sie na boczne drzwi, wypadl na ziemie i podniosl sie nieporadnie. Niewazne, czy nogi mial calkiem sprawne, czy tez nie. Brakowalo juz czasu, by to sprawdzac. Potykajac sie, pobiegl za Pete’em w strone wysokich glazow, ktore oslanialy Boba i jego ojca przed mogacym w kazdej chwili eksplodowac samolotem.
Jupiter, sapiac i dyszac, padl na ziemie obok pana Andrewsa. Okragla twarz chlopca lsnila od potu. Pete przykucnal tuz przy nich.
Wszyscy czekali na eksplozje, na zar i smrod palacej sie benzyny.
Bob zdjal dzinsowa kurtke, zwinal ja w rulon i podlozyl pod glowe ojca.
– Puls ma miarowy – oznajmil, patrzac na przyjaciol.
– Miejmy nadzieje, ze to tylko chwilowa utrata przytomnosci – powiedzial Jupe.
– Twoj ojciec to twardy gosc – uspokoil Boba Pete. On rowniez zdjal kurtke, nakryl nia pana Andrewsa i wstal. Przeciagnal sie i poruszyl ramionami, po czym szybko przykucnal. Czekal, az silnik wybuchnie… lub tez ostygnie. Plecy bolaly go od wielokrotnego uderzania o tyl fotela, a klatka piersiowa od ucisku pasa bezpieczenstwa, ale powtarzal sobie, ze bol nie jest wiekszy niz po intensywnym treningu.
Pan Andrews jeknal.
– Tato, obudz sie – poprosil natychmiast Bob.
– Czy pan nas slyszy, panie Andrews? – spytal Jupiter.
Mezczyzna uniosl powieki. Spojrzal na swego syna.
Uszczesliwiony Bob rozesmial sie radosnie.
– Wspaniale ladowanie, tato!
– Popisowe na trzy kola – zgodzil sie z przyjacielem Jupe.
– Kiedy zaczynamy nauke pilotazu? – dopytywal sie Pete.
Pan Andrews usmiechnal sie z bolem.
– Wszyscy trzej w dobrym stanie?
– W kazdym razie w lepszym niz samolot – odparl Jupe.
Ranny probowal usiasc, wiec Bob popchnal go delikatnie z powrotem na trawe.
– Czy odpadlo skrzydlo? – spytal pan Andrews.
– Skrzydlo?
Chlopcy wstali i zza glazu przypatrywali sie dzielu zniszczenia. Dluga bruzda w ziemi znaczyla droge cessny poprzez usiana kwiatami lake. W sloncu lsnily kikuty mlodych drzew. Skrzydla samolotu sciely ich wierzcholki. Lopatka smigla odlamala sie i lezala roztrzaskana na kawalki sto metrow dalej. Kola podwozia znajdowaly sie na swoim miejscu. Skrzydlo z prawej strony kadluba odpadlo i utkwilo w skalnej szczelinie. Wlasnie to ostatecznie zatrzymalo cessne. Pozbawiony skrzydla samolot nie mogl juz donikad odleciec. Zostal unieruchomiony na gorskiej lace.
Bob tylko jeknal.
– Ale ladowanie – powiedzial z szacunkiem Pete.
– Zarobilem tylko kilka siniakow – stwierdzil ze zdziwieniem Jupe.
– Gdzie jest moja czapeczka? – spytal pan Andrews. Nie zwracajac uwagi na chlopcow, chwycil sie glazu i probowal wstac.
– Co ty robisz, tato?
– Panie Andrews!
Pan Andrews oparl sie o granit i dotknal reka glowy. Usmiechnal sie smutno.
– Troche boli.
– Lepiej usiadz – naciskal Bob.
– Nie da rady, chlopcze. Musze obejrzec samolot.
– Ale silnik… – zaczal Pete.
– Moze eksplodowac? Skoro do tej pory nie wybuchl, pewnie juz tego nie zrobi. – Pan Andrews spojrzal w strone cessny. – Nie jest tak zle – mruknal.
Bob chwycil ojca pod jedno ramie, a Pete za drugie. Probowali go podtrzymac.
– Czy ktos ci juz kiedys powiedzial, tato, ze jestes uparty jak osiol? – spytal Bob.
– Moj wydawca – odparl radosnie pan Andrews. – Ciagle mi to powtarza. – Pozwolil jednak chlopcom, by pomogli mu isc.
Jupe szedl obok nich. Kiedy dotarli do rozbitego samolotu, Bob siegnal po ulubiona czapeczke baseballowa ojca i jego przeciwsloneczne okulary, ktore lezaly na fotelu pilota, Pan Andrews wetknal okulary do kieszeni wiatrowki. Obrocil w dloniach czapeczke i wsunal ja na tyl glowy, starajac sie nie dotykac zranionego czola. Udalo sie.
Teraz wszyscy przyjrzeli sie uwaznie duzej, polozonej na pochylym stoku lace i otaczajacemu ja gestemu lasowi. W oddali lsnily w sloncu po trzech stronach strzeliste granitowe wierzcholki. Z tylu rozbitkowie zobaczyli dlugie, wysokie na ponad piecset metrow skalne urwisko. Zaslanialo od polnocy widok na wierzcholki.
Nigdzie nie bylo sladu jakiejkolwiek cywilizacji. Diamond Lake znajdowalo sie w odleglosci piecdziesieciu lub szescdziesieciu kilometrow stad, niewidoczne za wysokim urwiskiem.
Bob obserwowal teren. W innych okolicznosciach zachwycilby sie wspanialym widokiem. Ostre, wyniosle szczyty sterczaly ponad dolinami. Zbocza gor tak gesto porastaly drzewa, ze nie bylo widac podloza. Teraz jednak chlopiec umial myslec tylko o tym, ze sa sami na tym odleglym pustkowiu, bez wody, pozywienia, radia, srodka lokomocji i sprzetu biwakowego.
– A wiec, chlopaki – odezwal sie znuzonym glosem pan Andrews, jakby czytal synowi w myslach – jak wygladaja wasze umiejetnosci zycia w dziczy?