Tajemnica Bezg?owego Konia - Hitchcock Alfred. Страница 26
Rozdzial 16. Wszystko plynie!
Chlopcy wypadli z waskiego, zarosnietego szlaku na blotnista droge. Bez tchu rozgladali sie to w prawo, to w lewo, nie wiedzac, dokad uciekac.
– Jesli pobiegniemy droga w dol, ci kowboje dopadna nas, nim dotrzemy do lokalnej szosy! – powiedzial Pete.
– A jak zaczniemy sie wspinac na wzgorze, to nas zobacza! – krzyknal Bob.
– W gore drogi i przez tame tez nie mozemy isc – dodal Diego. – Jest cala zalana, zmyje nas z niej.
Sparalizowani, niezdecydowani chlopcy stali w strumieniach deszczu na drodze.
Za nimi trzej kowboje przedzierali sie przez geste zarosla, klnac i zlorzeczac, gdyz w poscigu za chlopcami wpadali na siebie nawzajem. Bylo slychac wsciekly glos czarnowlosego Capa, gdy poganial pozostalych.
– Szybko! – krzyknal Pete. – Sprobujmy uciekac droga!
– Nie, pobiegniemy w dol do strumienia – zakomenderowal Jupiter – az do jego konca przed tama! Beda pewni, ze w tamta strone nie ucieklismy, wiec to jedyny wybor.
Nie tracac wiecej czasu, chlopcy zaglebili sie w koryto strumienia. Czepiali sie skarp glebokiego koryta, starajac sie utrzymac nad poziomem wody, ktora je niemal wypelnila. Pod oslona stromych scian koryta i gestych zarosli, podjeli uciazliwa droge w strone tamy.
Powyzej, na drodze ciezkie buty chlapaly w blocie. Chlopcy z bijacymi sercami przylgneli plasko do skarpy. Trwali cicho i bez ruchu pod oslona krzakow. Niemal wprost nad nimi rozbrzmiewaly trzy ochryple, rozezlone glosy:
– Gdziez, u diabla, polecieli!
– Wscibskie lobuzy!
– Myslisz, ze maja kluczyki?
– Pewnie! Uciekli, no nie? I nie znalezlim kluczy w stajni!
– Cap, moze poszli na te tame?
– Nie rob sie glupszy, nizes jest, Tulsa. Nawet dzieciaki sa za mondre, zeby tera isc przez te tame!
– Nie sa na tem wzgorzu, to musieli sie zabrac ta droga. Chodzcie!
Tupot i chlupotanie zaczely sie oddalac w strone hacjendy i lokalnej fosy. W strumieniach deszczu chlopcy mokli, bezglosnie czekajac.
– Poszli sobie – odezwal sie w koncu Bob z ulga.
– My tez lepiej chodzmy – powiedzial Diego. – Tu nie mozemy sie dluzej ukrywac.
– Tylko ze dokad mamy isc? – zapytal Pete. – Odcieli nas od drogi, po tamie nie mozemy przejsc, a tutaj wroca predzej czy pozniej.
– Moze blizej tamy jest jakies miejsce, gdzie da sie ukryc, do czasu, kiedy bedzie pewne, ze poszli na dobre – powiedzial Jupiter. – A jesli nie ma, przejdziemy to niskie wzniesienie i pod jego oslona dostaniemy sie na druga strone wzgorza. Potem mozemy sie ukryc za Zamkiem Kondora. W tym strumieniu nie jestesmy bezpieczni. Wystarczy, zeby wyjrzeli znad skarpy, i juz nas maja.
Trzymajac sie blisko stromego brzegu, przedostali sie na koniec strumienia. Stad slyszeli juz loskot wody, przewalajacej sie przez tame po drugiej stronie wzniesienia, ktore dzielilo strumien od rzeki.
– Szukajcie jakiegos wglebienia za skala albo dziury w skarpie, albo jakiegos nawisu – powiedzial Jupiter.
Uczepieni skarpy, przeszukiwali wzrokiem nasyp na koncu strumienia.
– Rany, Jupe, nie ma bezpiecznej kryjowki w tym strumieniu, chyba ze pod woda! – krzyknal Pete. – Nie widze nawet nory susla!
– Moze po drugiej stronie drogi sa jakies skaly, za ktorymi moglibysmy sie ukryc. – Diego wysunal glowe nad skarpe i szybko osunal sie z powrotem. – Chlopaki. Widzialem ich! Na drodze! Wracaja tu!
Chlopcy przylgneli do spadzistego brzegu i rozmawiali ochryplym szeptem.
– Widzieli nas? – spytal Bob.
– Nie sadze – odparl Diego.
– W ktorym miejscu drogi byli? – zapytal Jupiter.
– Kolo miejsca, w ktorym odbija szlak. Tam, gdzie zeszlismy do strumienia.
– Moze pojda z powrotem do chaty? – powiedzial Pete z nadzieja.
– Nie, pojda sprawdzic przy tamie – szepnal Jupiter ponuro. – Utknelismy tutaj. Miejmy tylko nadzieje, ze nie przyjdzie im do glowy zajrzec do strumienia.
Zastygli pelni napiecia, gdy poprzez loskot wody na tamie dobiegl ich odglos zblizajacych sie krokow. W koncu uslyszeli tez glosy:
– … jak nie zobaczym ich przy tamie, mowie wam, trza tu przyjsc na powrot i przetrzepac krzaki w tym rowie!
– No, to koniec – szepnal Jupe. – Musimy sie stad zabierac. Sluchajcie, jak tylko ci faceci nas mina i znajda sie za wzniesieniem, przeczolgamy sie jak najszybciej przez wzniesienie na druga strone. Potem wdrapiemy sie na wzgorze nad rzeka i schowamy za Zamkiem Kondora.
– Ale, Jupe, na szczycie wzniesienia bedziemy w pelni widoczni! – zaoponowal Pete.
– Wiem, ale tylko przez chwile. Jak nam dopisze szczescie, nie obejrza sie, nim nie dojda do tamy. Do tego czasu bedziemy bezpieczni za skalami na wzgorzu.
Pete wciaz krecil glowa, ale nie bylo czasu na wymyslenie lepszego planu. Trzej kowboje mijali ich teraz, idac droga. Rozmawiali glosno i klotliwie. Jupiter zerknal ostroznie nad krawedzia skarpy. Kiedy znikneli za wzniesieniem, zawolal:
– Teraz!
Wyczolgali sie ze strumienia i na czworakach wspieli na wzniesienie. Zapadali sie w rozmokla ziemie, a zarosla osuwaly sie wraz z korzeniami spod ich stop. Mieli uczucie, ze wszystkie oczy swiata skupione sa na ich plecach. Ale gdy przebiegali przez szczyt wzniesienia i zeslizgiwali sie w dol po drugiej stronie, do wezbranej rzeki, nie rozlegly sie za nimi zadne krzyki.
– Udalo sie! – Pete nie posiadal sie z radosci.
– Dalej! Na wzgorze! – naglil Jupiter. – Pochylcie sie mozliwie najnizej.
Zgieci we dwoje, biegli niczym raki wzdluz rozmieklego wzniesienia. Jupiter i Bob dwukrotnie poslizneli sie i rozlozyli jak dludzy, a Diego omal nie obsunal sie do wezbranej rzeki. Oblepieni blotem, biegli dalej niezdarnie, a Pete pewnie trzymajacy sie na nogach pomagal kolegom. Wreszcie osiagneli strome, bardziej skaliste zbocze wzgorza.
Wdrapywali sie ku skale Zamku Kondora, spychajac z rozmoklego zbocza kaskady kamieni.
Spoza nich, poprzez ryk rzeki dobiegly krzyki:
– Cap, tam!
– Na wzgorzu!
– To oni! Bierzmy ich!
Chlopcy zamarli na stromym zboczu i obejrzeli sie. Trzej grozni kowboje zeszli z drogi i stali przy tamie.
– Zobaczyli nas! – krzyknal z rozpacza Diego.
– Za wczesnie! – jeczal Pete.
Trzej kowboje biegli przez niskie wzniesienie, przecinajac je od narozniku tamy, wprost do wzgorza.
– Co robic, Jupe?! Przygwozdza nas tu! – krzyknal Bob.
– Ja… ja… – zajaknal sie Jupiter.
Wsrod szumu deszczu i rownomiernego odglosu plynacej bystro rzeki, rozlegl sie dziwny halas – ryk, ktory zdawal sie narastac z kazda sekunda, Dochodzil sponad wezbranego gornego biegu rzeki, powyzej tamy i nadciagal coraz blizej i blizej. Trzej kowboje zatrzymali siew polowie drogi miedzy tama a wzgorzem i nasluchiwali.
– Patrzcie! – krzyknal Pete.
Nad tama wznosila sie trzymetrowa sciana wody!
– Cos sie oberwalo w gornym biegu rzeki! – zawolal Diego.
Potezna fala, niosac ze soba krzewy, klody, kamienie, cale drzewa wyrwane z korzeniami, przewalila sie nad tama i runela w dol, w kotlujacy ale juz i tak nurt dolnego biegu rzeki. Cale skaliste wzgorze, na ktorym stali chlopcy, zadrzalo. Na przeciwleglym brzegu osuwajaca sie ziemia wpadala do wody wraz z krzakami i drzewami.
– Chlopaki! Znowu ruszyli! – wrzasnal Diego.
Trzej kowboje biegli w ich strone przez wzniesienie. Chlopcy rzucili sie do ucieczki, lecz zatrzymali sie po chwili. Wzniesienie pod nimi zdawalo sie rozpadac! Olbrzymia masa rozmoklej ziemi obsuwala sie do spienionej rzeki, zabierajac ze soba trzech kowbojow! Bijac dziko rekami, wpol plynac, wpol czepiajac sie niesionych pradem drzew, kowboje splywali w dol w szalejacym nurcie.
– Zmylo ich! – tryumfowal Bob.
– Nie na dlugo – ostudzil go Jupiter. – Gdzies nizej wygrzebia sie z rzeki i znajda sie miedzy nami a lokalna szosa. Ruszamy dalej!
Pete poszedl przodem w gore stoku, ku wielkiej skale Zamku Kondora. Wspieli sie na nia i jeli schodzic w dol po drugiej stronie. Ponizej Zamku Kondora, po obu stronach grani wzgorza, osuwala sie blotnista ziemia i kamienie, odslaniajac kolejne kamienie i skaliste podloze.
– Rany, wszedzie sie ziemia obsuwa! – wykrzykiwal Pete, wiodac ich w dol stromego, oslizglego zbocza. Zrecznie przeskoczyl rzad okraglych glazow, ktore odslonila osuwajaca sie ziemia. Pozostali wspieli sie za nim i – staneli z otwartymi ustami.
Pete przepadl!