Tajemnica Bezg?owego Konia - Hitchcock Alfred. Страница 30
Rozdzial 19. Jupiter doznaje olsnienia
– Czy jestes pewien? – zapytal Jupiter spokojnie. – Moze glaz nie jest tak duzy. Sprawdzmy, czy mozemy go ruszyc.
Czterem chlopcom udalo sie wcisnac w waski otwor dawnego wejscia. Pete policzyl do trzech i wszyscy razem wparli sie w glaz, ktory zablokowal dziure.
– Uff! – steknal Pete.
– Och! – Diegowi obsunely sie stopy i opadl na podloze jaskini.
Bob i Jupiter wpierali sie w blok skalny ze wszystkich sil.
Skala nie drgnela ani o milimetr.
– To beznadziejne – jeknal Bob.
– Z rownym powodzeniem moglibysmy probowac przesunac cale wzgorze – powiedzial Pete.
Wyczolgali sie z dziury i w ponurych nastrojach usiedli na ziemi.
– Nie ma powodu do paniki – odezwal sie Jupiter spokojnie. – Nie mozemy, co prawda, wyjsc natychmiast, ale jutro od rana nasze rodziny beda nas szukac i Pico powie im o Zamku Kondora. Nie rozroznialismy slow, ale glosy bylo slychac dobrze, wiec uslyszymy szukajacych i oni nas.
– Nasi starzy juz sie chyba przyzwyczaili do naglych wypadkow – powiedzial Bob ponuro.
– Chcesz powiedziec, ze zostaniemy tu przez cala noc? – jeknal Pete.
– Musimy – powiedzial Jupiter pogodnie. – Ta jaskinia nie jest w koncu taka zla. Milo tu, i sucho, i powietrza pod dostatkiem. Czyste powietrze to pierwsza rzecz, na ktora zwrocilem uwage, kiedy tu weszlismy. Skoro wejscie zostalo dawno temu zagrzebane, musza byc w skalach dziury i szczeliny, przez ktore dostaje sie tu powietrze. Zreszta, moze byc nawet drugie wejscie. Proponuje, zebysmy sie wzieli do szukania.
– Zgadzam sie z Jupiterem. I w ruchu bedzie nam cieplej – powiedzial Diego.
Bob oswietlal latarka cala grote, a Jupiter, Diego i Pete dokladnie badali sciany i sklepienie. Nie znalezli jednak drugiego wyjscia.
– Ale ta sciana obok zablokowanego wejscia wyglada, jakby byla cala z ziemi, i jest wilgotna. Moze bedziemy w stanie przekopac sie przez nia – powiedzial Jupiter.
– Gdybysmy mieli odpowiednie narzedzia. A nie mamy – zauwazyl Pete. – Ta sciana jest zreszta pochyla do wewnatrz i nie wiadomo jak gruba.
Jupiter skinal glowa.
– Proponuje wiec pojsc najpierw do duzej jaskini i sprawdzic, czy tam nie ma jakiegos wyjscia.
– Przeszukalismy ja juz wzdluz i wszerz – oswiadczyl Bob.
– To prawda, ale mozna jeszcze raz sprobowac. Poza tym i tak chcialem znow sie przyjrzec tym slowom, napisanym przez don Sebastiana – i Jupiter ruszyl z powrotem przez waski pasaz do jaskini ze szkieletami.
Zdawaly sie spozierac zlowieszczo na chlopcow i naigrawac sie z nich. Bob znowu swiecil wokol latarka, a pozostali uwaznie ogladali sciany wiekszej jaskini. Byl w niej przeplyw powietrza, ale nie bylo wyjscia.
– Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak czekac na pomoc albo kopac wyjscie w malej jaskini – powiedzial Bob.
– Ladny mi wybor! – mruknal Pete. – Nie mam ochoty ani tu zostac, ani dalej kopac.
– Skoro musimy tu zostac cala noc, proponuje skoncentrowac sie na naszej zagadce – powiedzial Jupiter. – Popioly… Prochy… Deszcz… Ocean.
– Dla mnie to wciaz brednie – skwitowal Pete.
– Moze to byc niezrozumiale, ale nie sa to brednie – odparl Jupiter.
– Chodzcie popatrzec raz jeszcze.
Przykucneli i wpatrywali sie w cztery hiszpanskie slowa. Jupiter analizowal je w skupieniu.
– Diego ma racje, ze nie sa rowno rozstawione. “Popioly” stoja oddzielnie i tak samo “Prochy”, a “Deszcz” i “Ocean” sa blisko siebie. Tu nawet jest jakby znak miedzy nimi, rodzaj kreski, jakby don Sebastian chcial, zeby je czytac razem. Wiadomosc moze byc wiec taka: POPIOLY PROCHY DESZCZ-OCEAN. Co nam to teraz mowi, chlopaki?
– Nic – odpowiedzial Pete z miejsca.
– Moze to, ze zarowno deszcz, jak ocean sa woda – podsunal Diego.
Jupiter skinal glowa,
– Tak, to jedno jest pewne.
– A moze chodzi o to, ze deszcz i ocean sa w gruncie rzeczy tym samym – powiedzial Bob. – No, bo wiemy, ze deszcz faktycznie powstaje z oparow unoszacych sie znad oceanu. Potem para zmienia sie w gorze w wode i spada w formie deszczu, ktory zasila rzeki i tak dalej.
– Slusznie, deszcz powstaje z oceanu i wraca do oceanu – zgodzil sie Jupiter. – A jaki to ma zwiazek z prochem i popiolem?
– Proch moze powstac z popiolow, ale chyba nie musi – powiedzial Diego.
– Popioly nie powstaja z prochow. Nie ma mowy – zauwazyl Pete.
– Nie – powiedzial Jupiter z wolna. – Ale dalej trzeba sie nad tym zastanawiac. Musi byc jakis zwiazek, cos wspolnego w tych czterech slowach. Sprobujmy sie domyslic, jaka wiadomosc mialy one przekazac Josemu.
Zaden z chlopcow sie nie odezwal.
– Dobra – powiedzial w koncu zazywny przywodca – probujcie zgadywac dalej, a tymczasem wrocimy do malej jaskini i zobaczymy, czy nie udaloby sie nam przekopac na zewnatrz.
– Do kopania mozemy uzyc tych starych strzelb – podsunal Pete.. Bob zajrzal do swej torby rowerowej.
– Niewiele z tego sie przyda, ale mozna wygrzebywac ziemie srubokretem.
W malej jaskini na powrot zbadali rozmiekla ziemie po lewej stronie zablokowanego wyjscia. Byla wilgotna i kleista.
– Padalo przez caly tydzien i ziemia namokla. Musi jej byc sporo miedzy nami a zewnetrznym swiatem. No, to co? – Pete usmiechnal sie. – Sprawdzmy!
Chlopcy zabrali sie do kopania, poslugujac sie starymi strzelbami, srubokretem i plaskimi kamieniami, ktore znalezli. Poczatkowo gliniasta ziemia byla twarda, kleista i zbita. Gdy wkopali sie glebiej, stawala sie bardziej wodnista. Co wykopali kawalek, ciezka glina osuwala sie z powrotem i musieli zdwoic wysilki, zeby w ogole robic jakies postepy. Ciagle tez natykali sie na glazy i kamienie, ktore trzeba bylo usunac.
Zlewal ich pot, a twarze i ubrania mieli oblepione ciezka, gliniasta ziemia. W miare uplywu czasu, coraz bardziej doskwieralo im zmeczenie i glod. W koncu poczuli sie zbyt wyczerpani, by kopac dalej. Zapadli w sen i nie obudzili sie az przed switem – przed switem na ich zegarkach.
W jaskini panowala bowiem ciagla noc. Baterie w latarce Boba byly na wyczerpaniu i dawaly niewiele swiatla. Wszyscy czterej pracowali jeszcze ciezej niz przedtem.
Bylo wpol do osmej, gdy Pete wykrzyknal:
– Widze swiatlo!
Z zapamietaniem i odzyskana werwa wbijali sie w glab waskiego otworu, ktory juz wydrazyli, i kopali jak szaleni. Otwor stawal sie coraz wiekszy i coraz wiecej wpadalo upragnionego swiatla. Wreszcie przekopali sie! W radosnym zamieszaniu wyczolgali sie jeden za drugim i staneli na otwartym stoku wzgorza w strugach deszczu.
– Hej! – zawolal Pete. – Slyszycie ten halas? Potezny ryk wezbranej rzeki zdawal sie wstrzasac cala okolica. Diego wskazal w strone tamy.
– Polowa tamy sie zwalila! I…
– Zniklo cale wzniesienie! – stwierdzil Bob.
– Patrzcie! – krzyknal Jupiter, wskazujac strumien.
W dole, pod nimi, strumien, ktory plynal do oddalonej o mile hacjendy, przestal byc strumieniem. Byla bystra, gleboka rzeka. Masa wody, lejaca sie przez zburzona tame, zmyla wzniesienie, ktore oddzielalo strumien od rzeki. Potoki wody plynely teraz do morza nie jedna rzeka, lecz dwoma!
– Rany, teraz rzeka plynie wprost przez twoja hacjende – powiedzial Bob do Diega.
W tym momencie, patrzacemu ze stromego stoku wzgorza Jupiterowi zaplonely oczy.
– Chlopaki! – wykrzyknal w zadziwieniu. – To jest odpowiedz!