Diabelska wygrana - Kat Martin. Страница 35

Damien wiedzial, ze jego zona nie jest w niebez¬pieczenstwie. Kiedy ja widzial ostatni raz, siedziala w lodzi razem z Lafonem. Byc moze z politycznego punktu widzenia byl on zwykla kanalia, jednakze byl takze pulkownikiem Wielkiej Armii Napoleona i dzentelmenem. Nigdy nie skrzywdzilby kobiety, zwlaszcza zony czlowieka, ktorego nadal potrzebo¬wali. Pewnosc, ze Aleksa przynajmniej na razie jest bezpieczna, to jedyna rzecz, jaka pomagala mu znosic cierpienia.

– Posluchaj mnie, Douglas…

– Smiesz odzywac sie do mnie po imieniu, tak jak bysmy byli kolegami? Od lat nimi nie jeste¬smy… o ile w ogole kiedykolwiek laczylo nas kole¬zenstwo. – Skinal glowa sierzantowi, a ten wymie¬rzyl Damienowi cios, po ktorym jego glowa odsko¬czyla do tylu, odzywajac sie okropnym bolem w skroniach.

– Przepraszam… pulkowniku Bewicke. – Da¬mi en wyplul z ust sline pomieszana z krwia. – Ale nic nie powiem, dopoki nie zobacze sie z Fieldhur¬stem.

– Dlaczego? Co jest tak wazne, ze nie mozesz mnie tego powiedziec?

– Fieldhursi. to czlowiek honoru. Musze miec pewnosc, ze bez wzgledu na to, co sie stanie, moja zona bezpiecznie wroci do domu.

– General ma teraz wazniejsze sprawy na glo¬wie. Twoja jedyna szansa to opowiedziec tu i teraz, co zrobiles. Podaj nazwisko informatora i po¬wiedz, co bylo w tych dokumentach, a ja juz dopil¬nuje, aby twoja zona wrocila do domu.

Damien pokrecil glowa, a wtedy sierzant wymie¬rzyl kolejny cios. Kiedy znowu zaczal oddychac, usmiechnal sie krzywo. Mial peknieta i nabrzmiala gorna warge. Spojrzal drwiaco na pulkownika, podczas gdy powinien robic wszystko, aby go zado¬wolic.

– Nie bede mowil. A tymczasem radze, zebys sprowadzil do Anglii moja zone. Kiedy jej brat do¬wie sie, co sie stalo, to mozesz byc pewien, ze dro¬go za to zaplacisz.

Bewicke az pobladl z wscieklosci. Dal znak po¬teznie zbudowanemu sierzantowi, a po chwili glo¬wa Damiena znowu eksplodowala bolem. Myslal o Aleksie, przywolywal w pamieci jej sliczna buzie, modlil sie o jej bezpieczenstwo. Ostatnia rzecza, jaka ujrzal, byly jej pelne lez oczy, gdy wielkie pie¬sci sierzanta maltretowaly jego wymeczone cialo.

* * *

– Wie pan, ten lajdak ma racje – stwierdzil cha¬rakteryzujacy sie cietym jezykiem porucznik Ri¬chard Osbourne, szczuply adiutant pulkownika i jego najzagorzalszy stronnik. Stali przed komin¬kiem w kwaterze adiutanta w Folkstone, bardzo skromnie urzadzonym, lecz schludnym, niewiel¬kim pokoju o bialych scianach. Bewicke chodzil tam i z powrotem, nie mogac podjac decyzji. – Jak tylko wiesc o uprowadzeniu dziewczyny dotrze do Londynu, oni w okamgnieniu wskocza nam na plecy.

Kot o dziewieciu ogonach. Wielorzemienny bat wbijal sie w cialo i miesnie, lamiac nawet naj sil¬niej szych mezczyzn. Byly pulkownik Garrick mial wybuchowy charakter, wiec Osbourne wcale tak bardzo sie nie mylil.

– Niech to diabli, nie mam najmniejszej ochoty wypuscic z rak tego sukinsyna. – Bewicke stanal przy bocznym stoliku i nalal po kieliszku brandy. Jeden wreczyl Osbourne'owi, sam lyknal trunku, zauwazajac jakis paproch na swoim czerwonym plaszczu. Zdjal go i pstryknal w powietrze.

Porucznik napil sie brandy.

– Chyba nie ma pan wyboru.

Bewicke wiedzial, ze adiutant ma racje, lecz jeszcze nie chcial sie poddac.

– Czy nasz kurier juz wrocil?

– Wyjechal dosc dawno, wiec lada chwila powinien byc z powrotem.

– Jesli dopisze nam szczescie, prryjma nasze wa¬runki, a takze czas i miejsce proponowanego spo¬tkania.

– A dlaczego mieliby nie przyjac? To bardzo bli¬sko Falon. Dobrze znaja ten fragment wybrzeza.

– Slusznie – zgodzil sie Bewicke. Zamieszal bursztynowy alkohol w kieliszku i wychylil go jed¬nym haustem. Nagle usmiechnal sie, czujac, jak miejsce irytacji zajmuje narastajace podniecenie. – Chyba ze nie odkryli jeszcze jaskin pod klifami, ktore znajduja sie za skalnym zalomem.

– Jaskin?

– Wlasnie. Co ty na to, Richardzie? Moze uda sie przejac i dziewczyne, i tego zdrajce.

Na twarzy Osbourne'a malowala sie niepew¬nosc, lecz Bewicke wciaz mial rozpromieniona mine. Spojrzal na swoje odbicie w lustrze i nie¬malze zobaczyl polyskujace zlotem generalskie szlify, ktore moglyby zdobic jego mundur. Poczul sie tak, jakby wlasnie wreczono mu nominacje ge¬neralska

* * *

Aleksa dotarla na szczyt schodow i odetchnela uspokojona, szykujac sie na dzien pelen niewiado¬mych. Z kuchni na dole dochodzil aromat swieze¬go chleba i glos kucharki karcacej syna kwiecista francuszczyzna

Zacisnela dlon na poreczy, powoli schodzac na parter wiejskiego domu. Byl zbudowany z bia¬lego kamienia, mial grube sciany, dach kryty czer¬wona dachowka, nie byl moze duzy, ale wygodny, dobrze wyposazony i nieskazitelnie czysty.

– Widze, ze jestes gotowa. To dobrze. Mam na¬dzieje, ze pobyt tutaj nie byl dla ciebie jednym nie¬przerwanym pasmem udreki.

Zatrzymala wzrok na mezczyznie stojacym u podnoza schodow, po czym zdobyla sie na wy¬muszony usmiech.

– Zwazywszy na okolicznosci, byl pan nadspo¬dziewanie milym gospodarzem, monsieur Gaudin. Chyba powinnam podziekowac… i panu, i pul¬kownikowi Lafonowi. – Od przybycia do Boulogne w ubieglym tygodniu po tym, jak lodzie wyladowa¬ly na plazy na poludnie od malej wioski rybackiej, mieszkala w domu czlowieka o nazwisku Andre Gaudin. Oczywiscie "mieszkala" nie bylo tu naj¬wlasciwszym slowem.

Byla tam uwieziona.

– Piekna kobieta zawsze je'st mile widzianym gosciem, miette, bez wzgledu na polityczne pogla¬dy. – Andre Gaudin byl starszym juz mezczyzna, mial wydatny tors i czupryne gestych, siwych wlo¬sow. Byl opiekunczy, troskliwy i cierpliwie ignoro¬wal jej wybuchy, zadania uwolnienia oraz napady smutku.

– Mile czy niemile widziana – powiedziala – je¬stem jednakze wdzieczna za niemal komfortowe warunki, w jakich przebywalam.

– A towarzystwo? Moze tez nie bylo tak do kon¬ca niemile.

Tym razem usmiechnela sie naprawde szczerze.

Trudno sie bylo gniewac na takiego czlowieka jak Gaudin, ze wspolczuciem odnoszacego sie do jej sytuacji, chociaz jego sympatie niewatpliwie lezaly po stronie Francji. Jego spokoj dzialal na nia koja¬co, delikatnosc przynosila ogromna ulge, gdyz bar¬dziej spodziewala sie brutalnosci. Od poczatku obiecal jej, ze bedzie dobrze traktowana i predzej czy pozniej wroci do Anglii, zas jej maz zostanie sprowadzony do Francji.

– Bedzie ci go brakowalo? – spytal ja ktoregos dnia, gdy zobaczyl, jak spogladala przez okno swojego pokoju. Miedzy odleglymi wzgorzami goru¬jacymi nad Boulogne wznosil sie stary zamek o murach obronnych mocno nadgryzionych zebem czasu.

– Moj maz jest zdrajca. Powinnam sie cieszyc, ze jest w wiezieniu, ale…

– Ale?

– Ale…no wlasnie, bedzie mi go brakowalo. Wiem, ze nie powinnam za nim tesknic, lecz bede.

– Moze gdy skonczy sie wojna, przyjedziesz do niego do Francji.

– Nie, prosze pana, to niemozliwe. – Nie wroci¬laby tutaj, nawet gdyby Damien tego pragnal. Zreszta, po tym, co zrobila, on na pewno nie wyra¬zi takiej checi.

Francuz westchnal, sciagajac biale brwi, az na czole pojawila sie zmarszczka o niezwyklej linii.

– Wojna to smutna rzecz, n'est ce pas?

– Oui, monsieur, w rzeczy samej, bardzo smutna. Teraz, stojac w wejsciu, przypomniala sobie tamte slowa. Miala na sobie te sama brazowa wel¬niana suknie, ktora nosila, gdy zostala porwa¬na z plazy. Jednakze ubranie bylo uprane, upraso¬wane, podobnie jak gruba welniana peleryna.

Gaudin lekko uscisnal jej dlon.

– Moze jeszcze kiedys sie spotkamy.

– Chetnie – odparla z usmiechem.

– Niech Bog ma cie w opiece.

– Merci, monsieur. Gdyby wszyscy Francuzi byli tacy mili jak pan, wojna wcale nie bylaby potrzebna.

Te slowa chyba sprawily mu przyjemnosc, gdyz z pogodnym obliczem otworzyl przed nia drzwi. W progu juz stal pulkownik Lafon, w promieniach slonca polyskiwaly mosiezne guziki jego granato¬wo-bialego munduru Grenadieres de Cheval – ta¬kiego samego, jaki nosilby jej maz. Siwe wlosy na skroniach pulkownika mocno kontrastowaly z jego gestymi, ciemnobrazowymi wlosami.

– Lodzie juz czekaja, madame. Mam nadzieje, ze jest pani gotowa.

– Zapewniam pana, pulkowniku, ze jestem wie¬cej niz gotowa.