Diabelska Alternatywa - Forsyth Frederick. Страница 14
Wszyscy patrzyli na profesora. Ustaly szmery. Czlonkowie Biura potrafia z daleka wyczuwac prawdziwe niebezpieczenstwo. Tylko Komarow – czlowiek odpowiedzialny za rolnictwo – wpatrywal sie z udreka w blat stolu. Niektorzy rzucali nan przelotne spojrzenia, weszac krew. Profesor przelknal z trudem sline i kontynuowal:
– Poniewaz na tone ziarna bierze sie szescdziesiat gramow mieszanki, w sumie potrzebowalismy jej trzysta piecdziesiat ton. W magazynach bylo tylko siedemdziesiat ton. Natychmiast przekazano wiec do fabryki w Kujbyszewie polecenie podjecia produkcji brakujacych jeszcze dwustu osiemdziesieciu ton.
– Czy to jedyna tego rodzaju fabryka? – spytal Pietrow.
– Tak, towarzyszu. Nie trzeba wiecej fabryk, by produkowac te ilosc mieszanki. Fabryka w Kujbyszewie jest wielkim zakladem chemicznym, wytwarzajacym rozne srodki owadobojcze i chwastobojcze, nawozy itd. Na wyprodukowanie dwustu osiemdziesieciu ton tej mieszanki potrzebuje ona nie wiecej niz czterdziesci godzin.
– Wracajmy do rzeczy – przerwal te rozwazania Rudin.
– Zbiegiem okolicznosci fabryka przechodzila wlasnie coroczny przeglad konserwacyjny, a czasu bylo malo, zwazywszy, ze mieszanke nalezalo jeszcze dostarczyc do stu dwudziestu siedmiu stacji nawozowo-nasiennych w calym Zwiazku, tam dodac ja do ziarna przeznaczonego na siew, a wreszcie rozwiezc to wzbogacone ziarno do tysiecy sowchozow i kolchozow. Wyslalismy wiec z Moskwy do Kujbyszewa naszego funkcjonariusza, mlodego, energicznego dzialacza, by przyspieszyl cala sprawe. Jak sadze, zarzadzil on natychmiastowe przerwanie robot konserwacyjnych, przywrocenie sprawnosci operacyjnej zakladu i podjecie produkcji.
– I co, nie zdazyl? – odezwal sie chrapliwym glosem marszalek Kierenski.
– Nie, towarzyszu marszalku, fabryka ruszyla w odpowiednim terminie, mimo ze ekipy konserwacyjne nie dokonczyly przegladu. Cos jednak zle dzialalo, a konkretnie: zawor zbiornika z Lindanem. Lindan jest bardzo silnym srodkiem, i jego udzial w mieszance rteciowo-organicznej powinien byc scisle przestrzegany. Otoz zawor zbiornika Lindanu zacial sie w pozycji calkowicie otwartej… choc wskaznik na tablicy kontrolnej wskazywal otwarcie na jedna trzecia. W rezultacie cale dwiescie osiemdziesiat ton mieszanki uleglo skazeniu.
– A gdzie byla kontrola jakosci? – spytal ktorys z czlonkow Biura pochodzacy ze wsi. Profesor jeszcze raz przelknal sline; stanowczo wolalby powedrowac pieszo na Syberie, niz przezyc jeszcze raz te torture.
– To byl zbieg nieszczesliwych przypadkow i bledow – wyznal. – Kierownik dzialu analizy chemicznej i kontroli jakosci wyjechal wlasnie na urlop do Soczi, korzystajac z przerwy w pracy zakladu. Wezwano go telegraficznie. Ale z powodu mgly w rejonie Kujbyszewa jego samolot musial zawrocic i glowny chemik kontynuowal podroz pociagiem. Kiedy przyjechal, produkcja mieszanki byla juz zakonczona.
– Wiec nie poddano mieszanki zadnym probom? – zapytal Pietrow z niedowierzaniem.
Profesor wydawal sie teraz jeszcze bardziej zmaltretowany niz przedtem.
– Glowny chemik nalegal na przeprowadzenie testow jakosciowych. Natomiast ten mlody funkcjonariusz z Moskwy chcial, zeby od razu wyekspediowac caly produkt. Zaczely sie przetargi. W koncu doszlo do kompromisu. Chemik chcial przetestowac co dziesiaty pojemnik mieszanki – w sumie dwadziescia osiem. Nasz funkcjonariusz zgodzil sie tylko na jeden. I wtedy wlasnie doszlo do trzeciego bledu. Nowe pojemniki ustawiono razem z zeszloroczna rezerwa siedemdziesieciu ton. W magazynie ladowacz, ktoremu polecono przywiezc jeden worek do laboratorium, napelnil go zawartoscia ze starego pojemnika. Oczywiscie testy wykazaly doskonala jakosc mieszanki, po czym caly ladunek wyekspediowano.
Profesor zlozyl swoje notatki. Nie bylo juz o czym mowic. Mogl oczywiscie jeszcze raz powtorzyc, ze to koincydencja trzech bledow – defektu mechanicznego, falszywej decyzji ludzi dzialajacych pod presja czasu oraz lekkomyslnosci magazyniera – doprowadzila do katastrofy. Ale to nie byla jego sprawa i wcale nie mial zamiaru wymyslac kiepskich usprawiedliwien dla innych. W pokoju zapadla grobowa cisza. Przerwal ja lodowaty glos Wiszniajewa:
– Jaki konkretnie bedzie skutek nadmiaru Lindanu w tej mieszance?
– Bedzie ona dzialac toksycznie na kielkujace w ziemi ziarno, zamiast je chronic. Mlode pedy, jesli w ogole sie pojawia, beda karlowate, rzadkie i pokryte brunatnymi plamami. I nie bedzie z nich ani jednego ziarna.
– A jaka czesc wiosennych zasiewow jest skazona? – spytal Wiszniajew chlodno.
– Mniej wiecej cztery piate, towarzyszu. Siedemdziesiat ton zeszlorocznej rezerwy mieszanki bylo calkowicie w porzadku. Natomiast cale dwiescie osiemdziesiat ton z nowej produkcji zostalo zatrute wskutek awarii zaworu.
– I cala te toksyczna substancje dodano do ziarna, ktore nastepnie wysiano?
– Tak jest, towarzyszu.
Dwie minuty pozniej profesorowi pozwolono odejsc. W prywatnosc i zapomnienie.
Wiszniajew zwrocil sie do Komarowa.
– Wybaczcie, jesli sie myle, towarzyszu, ale wy chyba wiecie juz nieco wiecej o tej aferze. Co sie stalo z funkcjonariuszem, ktory zrobil ten… koktajl? – Ledwo powstrzymal sie przed uzyciem wulgarnego slowa, oznaczajacego sterte psich odchodow na trotuarze. Zanim Komarow zdazyl otworzyc usta, odezwal sie Iwanienko.
– Jest w naszych rekach – powiedzial – podobnie jak ten chemik, ktory opuscil stanowisko pracy, magazynier, ktory jest po prostu wyjatkowym tepakiem, i inzynierowie z ekipy remontowej, ktorzy twierdza, ze zazadali pisemnego polecenia… i dostali je… by zwijac manatki przed ukonczeniem roboty.
– A ten funkcjonariusz? Powiedzial cos? – spytal Wiszniajew. Iwanience przemknal przez glowe obraz tamtego kompletnie zalamanego czlowieka w lochach Lubianki.
– Nawet duzo – odparl.
– To sabotazysta? Agent faszystowski?
– Nie – powiedzial Iwanienko biorac gleboki oddech. – Po prostu duren. Ambitny aparatczyk, nadgorliwy w wykonywaniu zadan. Mozecie mi zaufac, towarzysze. Dzis znamy juz cala zawartosc czaszki tego czlowieka.
– Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, zebysmy mieli jasnosc co do rozmiarow tej sprawy – Wiszniajew obrocil sie znowu w strone Komarowa. – Wiem juz, ze z oczekiwanych stu milionow ton pszenicy ozimej uratujemy zaledwie polowe. A ile bedziemy mieli w pazdzierniku pszenicy z siewow wiosennych?
Komarow spojrzal na Rudina. Ten nieznacznie skinal glowa.
– Z zaplanowanych stu czterdziestu milionow ton jarej pszenicy i innych zboz nie mozemy powaznie liczyc na wiecej niz piecdziesiat milionow – odparl cicho.
Na sali powialo groza.
– A wiec w sumie plony z obu zbiorow nie przekrocza stu milionow – podjal sie komentarza Pietrow. – Deficyt w skali krajowej wyniesie sto czterdziesci milionow ton! Gdyby to bylo piecdziesiat czy nawet siedemdziesiat milionow… To sie juz zdarzalo i jakos dawalismy sobie rade. Troche zaciskalismy pasa, duzo kupowalismy za granica. No, ale przeciez nie az tyle…
Rudin postanowil zakonczyc zebranie.
– To niewatpliwie najpowazniejszy problem, z jakim mielismy do czynienia kiedykolwiek… wiekszy nawet niz imperializm chinski czy amerykanski. Proponuje odlozyc nasze obrady na pozniej, a na razie niech kazdy z osobna zastanowi sie nad mozliwymi rozwiazaniami. Rzecz jasna, ta wiadomosc nie moze w zadnym razie przedostac sie poza krag osob obecnych na tej sali. Nastepne spotkanie jak zwykle za tydzien.
Kiedy trzynastu czlonkow Politbiura i czterej sekretarze KC wstawali od stolu, Pietrow mruknal do Iwanienki:
– To juz nie niedostatek. To kleska glodowa.
Najwyzsze gremium Zwiazku Radzieckiego rozeszlo sie do swych limuzyn marki ZIL, w ktorych cierpliwie czekali kierowcy; rozeszlo sie w silnym poczuciu, ze oto jakis nedzny profesorek agronomii podlozyl bombe zegarowa pod jedno z dwu supermocarstw swiata.
Nie o uprawach zboz, ale o milosci myslal Adam Munro, kiedy tydzien pozniej siedzial w lozy Teatru Wielkiego przy Prospekcie Karola Marksa. Mysli te nie kierowaly sie bynajmniej ku siedzacej obok, skadinad atrakcyjnej sekretarce ambasady, ktora wymogla na nim, by zabral ja na ten balet. Munro nie byl wielkim milosnikiem baletu, chociaz dosyc lubil muzyke. Ale czar baletowych entrechats i fouettes albo, jak sam to nazywal, “podskokow” – zupelnie nan nie dzialal. Podczas drugiego aktu “Giselle” – bo to wlasnie bylo w programie owego wieczoru – jego mysli powracaly wciaz do Berlina.
To byla piekna przygoda. Nie, nie przygoda, ale milosc, jaka zdarza sie tylko raz w zyciu. On mial niespelna 25 lat, ona dziewietnascie. Miala ciemne wlosy i byla sliczna. Ze wzgledu na prace, jaka tam wykonywala, musieli utrzymywac swoj zwiazek w tajemnicy. Spotykali sie niby to przypadkiem w mrocznych ulicach, on porywal ja do swego samochodu i uwozil do malego mieszkanka na zachodnich krancach Charlottenburga, gdzie nikt nie mogl ich widziec. Kochali sie, rozmawiali, potem ona robila kolacje i znow sie kochali.
Poczatkowo tajemny charakter ich zwiazku – podobnie jak w przypadku ludzi, ktorzy na milosne spotkania wymykaja sie chylkiem z domu slubnego malzonka – dodawal ich zblizeniom szczegolnego smaku i pikanterii. Ale latem 1961 roku, kiedy podberlinskie lasy eksplodowaly zielenia i kwiatami, kiedy mozna bylo zeglowac po jeziorach i opalac sie na plazach, ta koniecznosc pozostawania w ukryciu zaczela ich meczyc i draznic. Wtedy wlasnie poprosil, by zostala jego zona, a ona prawie sie zgodzila. Wciaz jeszcze mogla sie zgodzic – choc wlasnie wtedy zaczal rosnac Mur. Ukonczono go 14 sierpnia, ale jego budowa byla tajemnica poliszynela juz wczesniej.
Wowczas podjela decyzje i kochali sie po raz ostatni. Powiedziala, ze nie moze zostawic swoich bliskich: skazac ojca na nielaske i degradacje w pracy, matke na utrate ulubionego mieszkania, na ktore czekala tyle dlugich, mrocznych lat. Nie moze zniszczyc nadziei na wyksztalcenie i kariere mlodszego brata. A wreszcie nie moze zniesc mysli, ze nigdy juz nie zobaczylaby ukochanych rodzinnych stron.