Tajemnica Srebrnego Paj?ka - Hitchcock Alfred. Страница 22

Rozdzial 14. Natchniony pomysl Jupitera

Deszcz ustal w miescie rozciagajacym sie nad ich glowami i woda w kanalach stawala sie coraz plytsza. Wkrotce siegala im zaledwie do kostek i mogli isc swobodniej. Mijali liczne komory z rozgalezieniami tuneli, lecz Dmitri znal dobrze droge.

– Idziemy do wylazu na ulicy, przy ktorej znajduje sie ambasada amerykanska – zawolal do nich w pewnej chwili. – Modlcie sie, zeby nie bylo tam strazy.

Trudno bylo odmierzyc czas w ciemnosciach kanalow, ale zdawalo im sie, ze ida bardzo dlugo. Na pewno przeszli juz pod ulica na dlugosci osmiu lub dziesieciu przecznic. Weszli wlasnie do kolejnej okraglej komory z wylazem, gdy Dmitri sie zatrzymal.

– Co jest? – zawolal Rudi. – Musimy minac jeszcze dwie przecznice.

– Wiem – odparl Dmitri – ale cos mi mowi, ze tam straz bedzie na pewno. Domyslaja sie, ze tam zmierzamy, i wylapia nas jak myszy wylazace z nory. Jesli sie nie myle, jestesmy teraz pod targowiskiem kwiatow za kosciolem Swietego Dominika. Tam nas nie beda szukali i mozemy sie stamtad przekrasc na zaplecze ambasady.

– Chyba masz racje – przytaknal Rudi. – Dobrze. Nie zostaniemy tu przeciez do konca zycia. Wychodzimy.

Staneli pod zelaznymi klamrami. Dmitri wspial sie na gore i dzwignal ramieniem klape wlazu. Zelazna pokrywa uniosla sie i upadla z brzekiem na bruk uliczny. Dmitri wydrapal sie na zewnatrz.

– Chodzcie szybko! – zawolal. – Pomoge wam.

Jego silne rece chwycily i wyciagnely najpierw Elene, potem Boba. Bob mrugal oczami, oslepiony dziennym swiatlem, od ktorego odwykl. Dzien byl pochmurny, ulice lsnily po nocnym deszczu. Znajdowali sie w waskiej uliczce, obrzezonej starymi domami. Wzdluz uliczki rozstawione byly stragany na dzien targowy. Sprzedawcy w oryginalnych strojach wykladali kwiaty i owoce. Ze zdziwieniem przygladali sie przemoczonej grupce gramolacych sie z kanalu.

Rudi z Dmitrim zasuneli z powrotem zelazna pokrywe, po czym Dmitri, ignorujac ciekawe spojrzenia sprzedawcow, ruszyl wzdluz ulicy. Przeszli nie wiecej niz piecdziesiat metrow, gdy Rudi zatrzymal sie gwaltownie. Zza rogu ulicy wyszlo dwoch gwardzistow palacowych, w szkarlatnych mundurach.

– Zawracac! – syknal Dmitri. – Kryc sie.

Ale bylo za pozno. Dostrzezono ich. Moze nawet nie zostaliby rozpoznani, gdyby nie przemoczona odziez. Gwardzisci podniesli krzyk i rzucili sie w pogon za uciekinierami.

– Poddajcie sie! – wrzeszczeli. – W imieniu regenta jestescie aresztowani.

– Najpierw musicie nas zlapac – odkrzyknal Dmitri wyzywajaco. Zawrocil i machajac rekami do swych towarzyszy, wolal: – Za mna! Do kosciola! Jest szansa…

Pozostale slowa utonely w zgielku. Lawirujac miedzy sprzedawcami, pedzili za Rudim. Za nimi bieglo okolo tuzina gwardzistow. Musieli sie jednak przeciskac przez tlum gapiow, ktorzy wybiegli na srodek waskiej uliczki.

– Na bok! Z drogi! – pokrzykiwali gwardzisci.

Bob zaczynal dyszec z wysilku. Widzial juz zlota kopule kosciola Swietego Dominika, gorujaca nad dachami starych domow. Co nam da ukrycie sie w kosciele? – myslal. Odwlecze tylko aresztowanie. Ale Dmitri zdawal sie miec jakis plan i nie byl to moment, by zadawac pytania.

Jeden z goniacych ich gwardzistow posliznal sie i upadl. Kilku jego towarzyszy w rozpedzie wpadlo na niego. Zwalili sie jeden na drugiego, dajac tym sposobem kilkadziesiat metrow przewagi uciekajacym. Bob pomyslal, ze moze upadek gwardzisty nie byl przypadkowy. Byc moze byl to przyjaciel, ktory staral sie pomoc.

Wypadli za rog ulicy i tu wyrosl o jedna przecznice przed nimi majestatyczny kosciol. Lecz przy nim, rowniez w odleglosci jednej przecznicy, stali gwardzisci i patrzyli w ich strone.

Nie dotra do bram kosciola!

Ale Dmitri nie zamierzal sie tam dostac. Przecial w poprzek ulice i biegl ku malym drzwiom na tylach katedry. Wpadli do srodka i zdazyli sie zaryglowac w momencie, gdy ich przesladowcy znalezli sie przed drzwiami Wsciekle uderzenia piesci zabebnily w masywne drewno.

Bob ogarnal szybkim spojrzeniem pomieszczenie, w ktorym sie znalezli. Byl to kwadratowy pokoj, ktory zdawal sie nie miec sufitu. Sciany wznosily sie w gore i w gore, jak daleko siegal wzrok. Po jednej stronie biegly schody, obudowane ciezka zelazna krata. Osiem grubych lin zwisalo z gory, a ich konce przewleczone byly przez zelazne obrecze, przytwierdzone do kamiennej sciany.

Tyle zdazyl zauwazyc Bob.

– Zejdziemy teraz do katakumb – mowil Dmitri. – Wiecie, co to sa katakumby? To miejsce na groby w podziemiach kosciola. Grzebano tam zmarlych w pradawnych czasach. Maja wiele poziomow i korytarzy. Tam mozemy sie ukryc…

– Co za sens dalej sie ukrywac? – przerwal mu niespodziewanie Jupiter. – Zlapia nas predzej czy pozniej.

Wszyscy wpili w niego wzrok.

– Masz cos na mysli, Jupe! – wykrzyknal Pete, – Jestem pewien. Ale co?

– Te liny – wskazal Jupe – uruchamiaja dzwon ksiecia Paula?

– Dzwon ksiecia Paula? – Rudi patrzyl na niego chmurnie, starajac sie zrozumiec, do czego zmierza. – Nie, zwykle koscielne dzwony. Dzwon ksiecia Paula jest w innej dzwonnicy, po drugiej stronie kosciola. Tam jest ten jeden dzwon i uruchamia sie go tylko w swieta panstwowe.

– Wiem – mowil szybko Jupiter – ale ksiaze Djaro powiedzial nam, ze przed wiekami ksiaze Paul bil w ten dzwon, by zawiadomic swoich zwolennikow, ze zyje i wzywa ich, i w ten sposob zdlawil rebelie.

Wpatrywali sie w niego uwaznie. Dmitri tarl brode.

– Tak – powiedzial – kazdy uczen to wie. To czesc naszej historii. Ale co masz na mysli?

– To, ze byc moze, gdy uderzymy w dzwon, ludzie powstana i przyjda z odsiecza ksieciu Djaro! – wykrzyknal Rudi. – Nigdy o tym nie pomyslelismy. Byla to dla nas tylko stara opowiesc o zdarzeniach sprzed wiekow.

Rozwazalismy tylko, jak uzyc gazet lub radia, lub telewizji. Ale przypuscmy, ze dzis…

– Dzwon zacznie bic! – wpadla mu w slowa niezwykle ozywiona Elena. – I to po tych wszystkich komunikatach radiowych o majacym nastapic obwieszczeniu. Ludzie kochaja ksiecia Djaro. Gdyby tylko wiedzieli, ze znalazl sie w trudnej sytuacji i potrzebuje ich pomocy, ruszyliby tlumnie.

– Ale jesli… – zaczal Dmitri.

– Nie ma czasu na “jesli”! – krzyknal Rudi. – Slyszysz, jak wala w drzwi? Zostaly nam sekundy.

– Dobrze – Dmitri nie wahal sie dluzej. Gwardzisci pedzili pewnie takze do glownego wejscia. – Prowadz ich, Rudi. My z Elena zejdziemy do katakumb. Jesli pojda za nami, zyskacie czas. Elena, trzeba zostawic cos, co naprowadzi ich na nasz trop. Daj twoj pantofel.

– Zgubie go uciekajac, niczym Kopciuszek – powiedziala Elena zdejmujac pantofel i zdobyla sie nawet na usmiech. – Idz juz, Rudi, spieszcie sie!

– Tedy! – zawolal Rudi. – Za mna!

Biegl przez kosciol do dzwonnicy po drugiej stronie. Bob, Pete i Jupiter za nim. Elena i Dmitri szli spiesznie ku drzwiom w glebi kosciola, prowadzacym do katakumb.

Bob zaczal kulec i zostal w tyle. Z przemeczenia rozbolala go noga, na ktorej do niedawna nosil aparat usztywniajacy, po fatalnym zlamaniu. Ale pozostali zatrzymali sie i Bob, kulejac z kazdym krokiem coraz bardziej, dogonil ich. Weszli do pomieszczenia podobnego do tego, ktore opuscili. Tu rowniez nie bylo sufitu. Z gory zwieszala sie tylko jedna gruba lina, zabezpieczona uchwytem w scianie. Na gore wiodly podobne schody, obudowane zelazna krata.

Rudi uwolnil line z uchwytu i wbiegl na schody.

– Chodzcie! – wolal. – Szybko! Na gore.

Pete wzial Boba pod ramie i tak rozpoczeli szalona wspinaczke.