Tomek w grobowcach faraon?w - Szklarski Alfred. Страница 53

*

Z Kina i Luksoru wyruszyly naprzeciw sobie niewielkie, ale bardzo sprawne, patrole zolnierzy brytyjskich. Penetrowaly one wioski fellachow polozone na zachodnim brzegu Nilu. Oddzialem luksorskim dowodzil bardzo operatywny sierzant White. Przed chwila opuscili jedna z wiosek. Dowodca rozmawial z wojtem, zolnierze zas krecili sie wsrod chalupek, rozgladajac sie, czy nie znajda czegos podejrzanego. Fellachowie patrzyli na nich nieufnie, niechetnie udzielajac informacji. Sam fakt poszukiwania w wioskach zaginionego Europejczyka wywolywal lek i zdziwienie, – Czemu szukacie w wioskach, jesli zginal na pustyni? Jestesmy spokojnymi ludzmi, nie wloczymy sie po pustyni. Nie, nie slyszelismy o niczym podejrzanym. Zyjemy cicho i spokojnie.

Na White’a spogladaly nieufne, obojetne oczy. Patrol jechal dalej na polnoc, choc efekt poszukiwan wydawal sie watpliwy. White otarl pot z czola i powiedzial do jednego z zolnierzy:

– W nastepnej wiosce zanocujemy.

– Tak jest! – odparl zolnierz. – Konie sa zdrozone.

– Wkrotce powinnismy spotkac oddzial, ktory wyruszyl z Kina. Podjechal inny z zolnierzy.

– Panie sierzancie! Zbliza sie poludnie. Moze odpoczniemy! White spojrzal na swoich podwladnych. Byli juz bardzo zmeczeni.

Zarowno oni, jak i ich konie. Teren schodzil tu lagodnie w strone Nilu. Miejsce nadawalo sie na odpoczynek. Sierzant skinal reka. Zjechali nad rzeke. Napoili konie, rozkulbaczyli je i przysiedli w cieniu palm. Odpoczywajac, dzielili sie wrazeniami i snuli domysly.

– Coz to za osobistosc, ze jej tak szukamy?

– Pol Egiptu chyba za nim goni.

– Gdybysmy za kazdym zaginionym tak pedzili…

– Po co lazl na te szalona pustynie?

– Jezeli zaginal na pustyni, to dlaczego szukamy go nad Nilem? White, ktory lubil imponowac swoim ludziom, czekal az sie wygadaja.

– Tom Allan, czlowiek, ktorego szukamy, nie znalazl sie tam z wlasnej woli – powiedzial. – Zostal porwany! A my, Brytyjczycy, nie mozemy pozwolic, by nam grano na nosie. Moge jeszcze dodac, ze to nie taki sobie zwykly czlowiek. W jego sprawie interweniowal ktos z konsulatu. Przybyl specjalnie z Kairu.

Zolnierze byli coraz bardziej zaintrygowani, ale musieli poczekac. Sierzantowi zalezalo, by uznali, ze jest dobrze poinformowany.

– Slyszeliscie o aferze w Kairze? – podjal w koncu.

– Cos tam czytalem w prasie – odezwal sie jeden z zolnierzy.

– Aresztowano jakiegos wspolpracownika kedywa za przemyt.

White skinal glowa.

– Wiecie o jaki przemyt chodzi?

– A co mozna wywozic z Egiptu? Pewnie znowu jakies zmurszale skarby…

– I ten Europejczyk, ten Allan, handlowal nimi? Sierzant przeczaco pokrecil glowa.

– Nie! On wlasnie szukal takiego handlarza i tamten okazal sie sprytniejszy. Porwal Allana, zostawil go na pustyni, a sam uciekl gdzies na poludnie.

– Zniknie na bezdrozach Afryki.

– Mowi sie, ze i tam ma swoje interesy – dodal White. – To, co wam teraz powiem, nie jest do publicznego powtarzania…

Przerwal znowu, a zolnierze zaintrygowani milczeli takze. White slyszal jedynie, ze “zelazny faraon” prowadzi na poludniu podejrzane interesy, ale bardzo chcial ubarwic swoje opowiadanie.

– Slyszeliscie o handlu niewolnikami?

– Juz dawno nikt sie tym nie trudni – wywolal tylko rozczarowanie.

– Tutaj moze nie, ale kto wie, co dzieje sie w Czarnej Afryce?

– I mialby sie tym zajmowac czlowiek pochodzacy stad? Kim jest? Jak sie nazywa?

– To nie takie istotne – odpowiedzial White. – Znany jest pod imieniem “wladcy” albo “zelaznego faraona”. Radzilbym dobrze zapamietac to przezwisko.

Usmiechnal sie do siebie, zadowolony z wrazenia, jakie jego slowa wywarly na zolnierzach. Bylby doprawdy szczesliwy, gdyby wiedzial, jak niewiele sie pomylil.

Jeszcze przed wieczorem spotkali patrol, ktory wyruszyl z Kina. Niewiele mieli sobie do powiedzenia. Z pustymi rekami wracali do macierzystych koszar.

Nastepnego wieczora White informowal o tym Wilmowskiego. Ten zaznaczyl na czerwono caly obszar wzdluz Nilu, od Luksoru az po Kina. Przed chwila otrzymal bowiem depesze o fiasku poszukiwan podjetych przez zolnierzy, ktorzy zbadali tereny od Nag Hammadi az po Dendere i Kina. To byl juz chyba koniec. Wilmowski ciezko usiadl przy stole i objal glowe rekami. Nie bylo zadnej nadziei…

Jeszcze nigdy nie przezywal rownie tragicznych chwil. Nawet wtedy, kiedy opuszczal ojczyzne. Nawet wowczas, gdy na wiesc o smierci zony niemal sie zalamal. Uratowala go wtedy przyjazn Nowickiego, a przede wszystkim mysl o synu, ktory zostal w okupowanej przez trzech zaborcow Polsce. Zyl dla niego. Otrzasnal sie z osobistej tragedii i wybral niebezpieczny, chociaz niezle platny zawod lowcy dzikich zwierzat. Poznal wtedy Smuge i byla to jedna z najpiekniejszych przyjazni jego zycia. Razem przezyli tyle przygod, z tylu niebezpieczenstw wyszli obronna reka. A teraz nadszedl kres… Nie bylo watpliwosci: Tomasz, jedyny syn, zaginal na pustyni.

Wilmowski stracil poczucie miejsca i czasu. Wrocil pamiecia do jednej z naj straszniej szych chwil w swoim zyciu. Oto po latach, na Syberii, stanal oko w oko z Pawlowem, carskim szpiclem, przez ktorego musial uciekac z kraju. “Nareszcie spotkalismy sie! A wiec dobrze, zycie za zycie.” – naplynely skads dobrze zapamietane slowa.

Z trudem powracal do terazniejszosci. Ze zdziwieniem spostrzegl, ze stoi na srodku pokoju z wyciagnietymi rekami, stezaly z bolu. Odetchnal gleboko, probujac pokonac napiecie.

– Dopadne cie, “faraonie”! Chocbys byl z zelaza! – szepnal do siebie.

Nazajutrz, wczesnym rankiem przeplynal Nil i przybyl do obozu przy Kolosach Memnona. Byli tam: Sally, Nowicki, Smuga i Patryk. Nie bylo Tomka… I tak mialo byc juz zawsze.

Poznym popoludniem dolaczyl do nich Rasul, zmeczony nie mniej niz pozostali. Wlozyl w poszukiwania wiele wysilku, wszystkie swoje umiejetnosci, a takze serce. Nie tylko dlatego, ze mial osobisty powod, by pokrzyzowac plany “faraona”. Im dluzej pracowal z tymi dotknietymi ogromnym bolem ludzmi, tym bardziej ich podziwial. Nie zalamali sie w tak dramatycznej sytuacji i podjeli walke z nieublaganym losem. Wiedzial, ze beda walczyc do konca, dopoki nie odnajda zaginionego albo nie oddadza sprawcy zla w rece sprawiedliwosci. Podziwial ich za to, ze cierpienie przyjmowali w milczeniu.

Wypil nieco soku, zanim ostroznie powiedzial:

– Jest jeszcze mala szansa.

Popatrzyli na niego z nagle obudzona nadzieja.

– Bardzo niewielka, ale musimy to sprawdzic. Powiadomiono mnie, ze niedaleko stad pojawil sie maly oboz koczujacych Beduinow. Moze oni cos wiedza.

Poderwali sie natychmiast wszyscy.

– Ruszajmy! – szorstko rzucil Smuga. – Sally i Patryk zostana z Nowickim – wydawal polecenia. – Dingo, waruj!

Pies byl niezadowolony. Wyczuwal przygnebienie przyjaciol i tesknil za Tomkiem. Czul sie zaniedbany. Jedynie Patryk lojalnie dotrzymywal mu towarzystwa. Zaskomlil w protescie, ale posluszny wladczemu glosowi Smugi, polozyl sie w kacie.

Rasul, Wilmowski i Smuga wskoczyli na przygotowane do drogi konie i popedzili w dal. Ledwo ucichl tetent, gdy przed namiot wybiegl Patryk z Dingiem. Pies ruszyl swiezym sladem, ale powstrzymal go gwizd i dluga smycz. Zawrocil, patrzac blagalnie na malego Irlandczyka. Ten bystro rozejrzal sie dookola. Tuz przy namiocie sluzby stal jeszcze jeden gotowy do drogi kon. Parsknal niecierpliwie, jakby zachecajaco. Dingo znowu zaskomlil i pociagnal chlopca w kierunku sladu. W ten sposob znalezli sie w poblizu konia. Patryk wlasnie go z zalem poglaskal, gdy Dingo szarpnal raz i drugi. Smycz wymknela sie z reki chlopca. Pies zaszczekal triumfalnie i nie baczac na gwizdanie ruszyl w pustynie.