Tajemnica Kaszl?cego Smoka - Hitchcock Alfred. Страница 18
W niecala godzine potem Pete wygladal przez szybe sunacego gladko, luksusowo wyposazonego, starego samochodu. Cala trojka z prawie nieslyszalnym mruczeniem silnika zmierzala autostrada Zachodniego Wybrzeza ku przedmiesciom Seaside. Za kierownica siedzial pan Worthington, wysoki, uprzejmy Anglik, prowadzacy po mistrzowsku eleganckie auto.
– Wiesz co, Jupe, czasami mysle, ze lepiej by bylo, gdybys nie wygral konkursu, ktory dal nam prawo uzywania tego samochodu – powiedzial Pete z odcieniem zalu w glosie. – Kiedy sobie przypomne wszystkie klopoty, w jakie to nas wpedzilo…
– Oraz z ktorych nas wyciagnelo – poprawil go Bob. – A kiedy uplynelo trzydziesci dni korzystania z niego, do czego mielismy prawo, nie byles, jak sobie przypominam, specjalnie tym uszczesliwiony.
Angielski chlopiec, ktoremu pomogli w tym krytycznym momencie, zalatwil wszystkie finansowe sprawy, umozliwiajac im dalsze korzystanie z auta. Trzej Detektywi mieli wiec prawie nieograniczony dostep do rolls-royce'a i prawo do korzystania z uslug jego kierowcy, pana Worthingtona.
Pete zaglebil sie w skorzanym oparciu i usmiechnal sie.
– Musze przyznac, ze to jest rzeczywiscie lepsze od telepania sie naszym pickupem, nie mowiac juz o zasuwaniu na autobutach.
Jupiter powiedzial wczesniej kierowcy, gdzie trzeba zjechac z autostrady na waska droge, prowadzaca do Seaside wzdluz wysokiej, nadmorskiej skarpy. Teraz pochylil sie i polozyl reke na ramieniu pana Worthingtona.
– Mozemy tu wysiasc – powiedzial. – Niech pan zaczeka na nas.
– Doskonale, szefie – odpowiedzial kierowca.
Ogromny rolls-royce, oswietlajacy sobie droge wielkimi, staroswieckimi lampami, zatrzymal sie lagodnie na poboczu drogi.
Chlopcy wyskoczyli z samochodu. Jupiter siegnal po lezacy z tylu sprzet.
– Teraz mamy przynajmniej latarki, kamere i magnetofon – powiedzial. – Jestesmy przygotowani na rozne ewentualnosci. Jak bedzie trzeba, sfilmujemy i nagramy na tasme tego smoka. Bob, masz tu magnetofon. Nagrasz na nim wszystkie podejrzane dzwieki, lacznie z jekami tego ducha, ktory sie dlawi przy mowieniu i oddychaniu.
Pete wzial do reki jedna z trzech poteznych latarek. Jupe zalozyl mu na drugie ramie zwoj cienkiej linki.
– Po co ta lina? – spytal Pete.
– Lepiej miec to pod reka – odparl Jupiter. – Trzydziesci metrow cienkiego nylonu. Powinien nas utrzymac, gdyby sie okazalo, ze pozostale schody tez nie nadaja sie do uzytku i trzeba pokonac urwisko o wlasnych silach.
Po krotkim marszu wzdluz ciemnej i cichej drogi Jupiter skrecil ku schodkom, wybranym przez niego wczesniej do zejscia na dol. Cala trojka zatrzymala sie na krawedzi skarpy. Plaza wygladala na opustoszala. Przez cienka powloke chmur przeswiecalo blade swiatlo wschodzacego ksiezyca. Co pewien czas cichy szmer oceanu wdzierajacego sie z lagodnym pluskiem na piaszczysty brzeg przerywany byl rykiem zalamujacych sie fal przyplywu, wznoszacych sie groznie w oddaleniu.
Pete nerwowo oblizal wargi i uchwycil porecz schodow. Przez chwile wsluchiwal sie nieruchomo w nocne odglosy. Jupiter i Bob takze nastawili uszu.
Oprocz szumu przybrzeznych fal i bicia wlasnych serc nie uslyszeli nic wiecej.
– No to powodzenia, chlopaki – szepnal Pete pelnym wewnetrznego napiecia glosem.
Juz przy pierwszym kroku w dol wydalo sie im, ze ocean szumi troche glosniej i grozniej, tak jakby chcial uprzedzic ich o tym, co ich czeka tej nocy!