Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 28
Kiedy pochylony sir Wyndham gramoli sie z howdah, dostrzega buty nababa i diwana. Na gorze przepych i ozdoby, na dole zwykle czarne pantofle.
„Uprawnieni do noszenia munduru wkladaja mundur sluzbowy w kolorze bialym. Nieuprawnieni do noszenia munduru wkladaja frak. Wszyscy hinduscy mezczyzni bez fraka wkladaja buty z lakierowanej skory”.
Zwykle czarne buty. W trakcie plasow dygnitarzy, ktorzy usiluja zejsc po waskich schodkach z platform na sloniach w kolejnosci zgodnej z nakazami etykiety, sir Wyndham probuje wyczytac cos z wyrazu twarzy nababa i diwana. Zrobili to rozmyslnie? Czy tymi butami chca z niego zakpic? Jaki mieliby cel? Uswiadamia sobie, ze ktos zadal mu pytanie. Ksiaze Firoz stara sie nawiazac konwersacje. Sir Wyndham przeprasza za nieuwage.
Siedza na barwnie udekorowanej trybunie, przed ktora defiluja sily zbrojne Fatehpuru w swoich mundurach jakby wprost z Rurytanii. Rozowych. Czemu tyle rozowego? Privett-Clampe nachyla sie ku niemu i mowi cos obrazliwego o ich defiladowym kroku. Nabab pochyla sie ku niemu i wypowiada dumna uwage o ich mundurach. Sir Wyndhamowi nie daje spokoju mysl o butach. Wreszcie nie wytrzymuje. Odwraca sie do siedzacego w tylnym rzedzie Veseya i szepcze mu na ucho:
– Ich buty… Nie uwazasz, ze cos sie za tym kryje?
Niemal natychmiast zaluje tych slow. Na twarzy Veseya pojawia sie zaklopotanie, a zaraz potem z trudem skrywane rozbawienie. Ten jego przeklety studencki dowcip!
– Ich buty, sir?
– E, niewazne.
Defilada dobiega konca. Czas na napoje chlodzace. Sir Wyndham saczy wode sodowa z cytryna i mowi „tak, bardzo” wszystkim, ktorzy tlocza sie wokol niego. Wyjatkowo gorliwa gromada. Nikt nie pozwala nikomu dojsc do slowa. W powietrzu panuje jakas szczegolna atmosfera. Jest w tych konwersacjach cos, co sprawia, ze sir Wyndham czuje sie nieswojo. Przynajmniej ma z glowy oficjalna czesc powitania. Teraz nie powinno mu juz nic grozic.
Zmierzaja ku sali audiencyjnej. Miedzy filarami w obszernym holu wisza haftowane kotary. Nad marmurowa posadzka dmucha lekka bryza, niosac ochlode rozgrzanym angielskim policzkom i wywolujac usmiech na spoconych twarzach. Gdy goscie zajmuja miejsca, do zmeczonych uszu sir Wyndhama dolatuja strzepki rozmow.
– Dam panu nazwisko mojego krawca w Londynie – mowi ksiaze Firoz do Vesey.
– To bylo w Borders – mowi Minty do pani Privett-Clampe. – A moze podczas rozgrywek tenisowych w Retreat?
– Nabab-sahib zapoczatkowal wiele reform – mowi diwan. Cisza. Mowi pan do mnie? Bardzo przepraszam. (Co za fatalny akcent!)
– Lochinverarie – mowi pani Privett-Clampe. – Jestem pewna, ze to bylo podczas kolacji w Lochinverarie.
– Bede ksieciu bardzo zobowiazany – mowi Vesey.
– Tak, bardzo – mowi sir Wyndham, sadowiac sie w smiesznym ludwikowskim fotelu. Starannie nasladuje niedbala poze nababa: jedna stopa wsparta o podnozek, rece na pozlacanych poreczach. Czuje na sobie spojrzenia palacowych kobiet stojacych gdzies na galerii. Niewidzialnych kobiet za azurowymi scianami z marmuru. Od czasu do czasu widzi na gorze jakis cien, jego ucho lowi ledwo doslyszalne szepty.
Nastepuje prezentacja miejscowych dygnitarzy. Minister skarbu, wojskowi i ustawowi czlonkowie rady krolestwa, podskarbi krolewski, komisarz do spraw robot publicznych. Sir Wyndham sciska dlonie albo wykonuje powitalne gesty, skladajac rece i dotykajac nimi czola. Obok niego nabab sciska, obejmuje, kiwa glowa. Za plecami niewidoczni podwladni przestepuja z nogi na noge. Sir, pozwoli pan sobie przedstawic starszego inspektora sanitarnego, szefa policji, nadzorce wiezienia, szefa Departamentu Lasow i Jezior. Hinduscy dzentelmeni w butach z lakierowanej skory.
Po zakonczeniu prezentacji ostatniego mlodszego urzednika w Wydziale Handlu Tymczasowo Polaczonym z Ministerstwem Cel Vesey wrecza sir Wyndhamowi telegram.
– Wlasnie przyszedl z Simli – szepcze.
Telegram informuje, ze podczas wiecu Dyer bez ostrzezenia otworzyl ogien do tlumu. Najnowsze dane mowia o pieciuset ofiarach smiertelnych. Sir Wyndham starannie sklada depesze i chowa ja do kieszeni.
W goscinnosci, jak we wszystkim, powinna istniec rownowaga. Nas przyjmuja i my przyjmujemy. Po durbarze nastepuje rytualne pozegnanie i krotka rozlaka przed rewizyta. Sir Wyndham (nie w imieniu wlasnym, lecz Anglii) bedzie podejmowal nababa w siedzibie rezydenta. Potem nadejdzie chwila przyjecia na dwiescie osob na trawniku za budynkiem. Wielkie wyzwanie.
Przybycie nababa ma godna oprawe. Poprzedza go tuzin dworzan. Za nim podaza piecdziesieciu krolewskich kawalerzystow. Tym razem w rozowych spodniach, niebieskich bluzach i (to nowosc) rozowych futrzanych czapkach. Na nieliczne angielskie kwiaty, kurczowo trzymajace sie zycia na rabatkach wzdluz podjazdu, opada czerwonawy kurz, wzbity przez limuzyne nababa. Nielicznych nacjonalistow zbitych w gromadke przy bramie wjazdowej utrzymuja w bezpiecznej odleglosci czokidarzy w mundurach khaki. Kierowca oddaje honory, otwiera drzwi i stopa w zwyczajnym czarnym bucie dotyka zwiru. Nabab wysiada z auta. Przychodzi czas na schody.
U podnoza schodow stoja dwaj umundurowani adiutanci. Trzaskaja obcasami w idealnej synchronii (jak oni to robia?) i eskortuja nababa do polowy schodow – dokladnie na jedenasty stopien, gdzie Vesey (nie jako Vesey, lecz przedstawiciel wladzy stanu Pendzab) wita go i prowadzi przez pozostalych dziesiec stopni. Nieparzysta liczba schodow byla tematem dlugotrwalej wymiany memorandow. Do rozstrzygniecia znaczenia terminu „polowa drogi” potrzebne bylo orzeczenie sadu rozjemczego w Simli, ktory rozwial niepokoj co do politycznych implikacji nierownego podzialu schodow. Na szczycie schodow stoi sir Wyndham, ktory prowadzi nababa na krotkim odcinku miedzy frontowym portykiem a salonem, gdzie oferuje nababowi orzezwienie – „Moze jeszcze wody sodowej z cytryna?” – i spotyka sie z odmowa. Te krotka chwile dajaca mozliwosc nawiazania blizszego kontaktu (rozmowa, wymiana spojrzen, zadane polglosem pytanie: „Co tak naprawde slychac?”) skutecznie maci obecnosc szesciu dworzan. Trzech z nich niesie bulawy w ksztalcie pawich pior, pozostalych trzech ogony jakow, osadzone w gustownych srebrnych raczkach, wszyscy z marsowym czolem, licujacym z powaga sytuacji. Sir Wyndham ze stoickim spokojem ignoruje ich obecnosc i dyplomatycznie chrzaka.
– Wasza Wysokosc pozwoli za mna.
Ida do ogrodu. Kiedy pojawiaja sie na werandzie na tylach rezydencji, zgromadzeni witaja ich oklaskami. Nabab i sir Wyndham pozwalaja sobie na usmiech. I machniecie reka.
Trzeba zejsc do gosci. Czekaja Hindusi i Anglicy. Angielscy mezczyzni i angielskie kobiety. Hinduskie kobiety? Nie. Wszyscy gawedza zbici w male grupki, przypominajac gigantyczna kulture zarodnikow hodowanych na pozywce regularnie podlewanego trawnika Privett-Clampe’ow. Kelnerzy w bialych rekawiczkach kraza miedzy goscmi ze srebrnymi tacami. Orkiestra usadowiona przy nowym balkonie, architektonicznej innowacji pani Privett-Clampe, gra lekka muzyke klasyczna. Z boku stoi dlugi stol, uginajacy sie pod ciezarem angielskich i indyjskich potraw, curry, kawalkow kurczaka, roznych rodzajow salatek ryzowych, dan wegetarianskich i niewegetarianskich. Wszystko kompromisowo przyprawione pod katem rozmaitych upodoban kulinarnych. Charlie pracowala bez wytchnienia. Musiala zapobiec opoznieniom i podaniu jajek na twardo z widocznymi sladami palcow, dopilnowac, by do napojow zamiast cukru nie wsypano soli. Wyglada na to, ze jej sie udalo. Dzis obedzie sie bez incydentow, a przynajmniej bez incydentow z powodu menu.
Kiedy sir Wyndham i nabab schodza po schodach do ogrodu, natychmiast wpadaja w wir rozmow. Sir Wyndham nie moze sobie znalezc miejsca. Trudno mu zniesc bliskosc tylu ludzi. Dlaczego wszyscy mowia rownoczesnie? Na dodatek pilnuja jedni drugich! Jest cos niezdrowego w atmosferze Fatehpuru. Latwo mozna to stwierdzic, przygladajac sie ludziom obecnym na przyjeciu. Tyle kamer! Halasliwy Amerykanin co rusz przerywa mu rozmowe i kaze sie odwrocic albo przybrac jakas poze przed kamera. Traktuje go jak manekin. Fateh-purski ksiaze w idiotycznym zoltym stroju i ciemnych okularach macha mu przed nosem innym aparatem. Europejskiej menazerii tez nie brakuje. Pija bez umiaru, a potem wymykaja sie parami do rezydencji. Obok przechodzi bialy chlopiec w nonsensownym w tym miejscu szkolnym mundurku. Skad sie tu, u diabla, wzial?
– Wiem – mowi nabab z lobuzerskim usmiechem na twarzy – ze zastanawia pana bezglosny tupot malych stopek.
Sir Wyndham nie rozumie aluzji nababa.
– Cisza. Zadnego tupania. Brak wyczekiwanego niecierpliwie syna.
– Ach, tak – odpowiada ciagle zdezorientowany sir Wyndham. Syn? I wtedy przypomina sobie blizsze informacje o Fatehpurze, ktore zglebial wczorajszego wieczoru. Brak syna. Nabab musi jeszcze zostawic po sobie nastepce. Tymczasem sluzby wywiadowcze twierdza, ze wladca strzela slepymi nabojami.
– Coz, sir – ciagnie nabab – byc moze juz niedlugo uslyszy pan wspaniala nowine!
Slowa starszego brata robia piorunujace wrazenie na ksieciu Firo-zie, ktory upuszcza kieliszek i rozlewa szampana na swoj uroczysty stroj. Na twarz nababa wyplywa szeroki usmiech. Opanowuje go nieodparte pragnienie, by wymknac sie z przyjecia i sprobowac swoich sil z jeszcze jedna czy dwiema konkubinami. Od lat nie czul sie tak jak w tej chwili.
– Tak – mowi z roztargnieniem sir Wyndham, ktoremu Vesey daje jakies znaki. – Bardzo.
– GGRRRHHAWW! – ryczy nabab.
Wszystkie glowy zwracaja sie w jego strone. Sir Wyndhamowi chwilowo brakuje odpowiedzi.
Pran szuka wzrokiem sprawcy halasu. Krazy ostroznie miedzy goscmi, udajac, ze swietnie sie bawi. Nagle serce podchodzi mu do gardla. Ktos mocno lapie go za ramie. Fotograf.
– No, Rukhsana, do roboty.
Pran nie zdazyl nic powiedziec, odepchniety na bok przez Dom Miguela De Souze w towarzystwie jego dwoch czarujacych przyjaciolek, ktorych imiona jakos mu umknely. Cala trojka przedziera sie przez tlum z rewiowymi melodiami na ustach i nerwowym ozywieniem ludzi, ktorzy od przedwczoraj nie zaznali snu. Idac w ich slady, fotograf popycha Prana w kierunku majora Privett-Clampe’a. Zajawszy pozycje, z ktorej roztacza sie imponujacy widok na bar, major prowadzi rozmowe z Veseyem. Ten przypomina czlowieka daremnie szukajacego ucieczki.