Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna. Страница 9
Wrocil bardzo szybko.
– To bylo warte dokladniejszego obejrzenia i zaluje, ze nie przyszedlem tu wczesniej. Taki rzut oka to za malo. Dziekuje ci, ze poczekalas.
Ruszylismy w strone osiedla. Z przeciwnej strony drogi nadchodzila Miska z Piotrem.
– Idziemy do proboszcza! – powiedziala, kiedy zblizyli sie do nas.
– Furtka otwarta, roze piekne… – odparl Marcin- zaluje, ze nie przyszedlem tu dawniej!
– Jak to? – zdziwila sie Miska. – Widziales je pierwszy raz?
– Nigdy tu jeszcze nie bylem!
– No wiesz, Mada! Ze tez nie przyprowadzilas go wczesniej!
Nie moglam dac jej najmniejszego znaku, bo przez caly czas patrzyla na Marcina.
– Mada przeciez uwielbia te roze! – mowila. – Zawsze po przyjezdzie do Osady, pierwsza rzecz, gna do rosarium! – dopiero teraz spojrzala na mnie i speszyla sie.- Cos ty…? Mada…?
Marcin stal obok mnie pochmurny, nieskory do rozmowy. W swojej bialej koszuli i odprasowanych spodniach wygladal tak jak wtedy, kiedy zobaczylam go pierwszy raz przed czytelnia… zupelnie jakby nie bylo tego lata za nami, jakbym go nie znala! Patrzyl na mnie drwiacym spojrzeniem, tym samym, ktorym skwitowal nasz usmiech pod slupem ogloszeniowym. Tylko jego tenisowki pobrudzone byly ceglastym pylem kortu, tak jak moje.
Nie mowiac do siebie ani slowa, ani jednego slowa- wrocilismy do domu.
– No, to ciao, Mada!
– Ciao…
Tego popoludnia nie wyszlam wiecej i plakalam wieczorem, kiedy mama i Alka juz spaly. Rano nie chcialo mi sie wstac z lozka, ale tym razem glowa bolala mnie naprawde. Mama usiadla na brzegu mojego lozka.
– Polezysz sobie? – zapytala.
– Uhmmm… – burknelam przytakujaco. Siegnela po pilnik i wyrownala linie paznokcia. Co chwile spogladala na mnie z ukosa.
– Przykro mi, ze tak ci sie nie powiodlo z Marcinem – powiedziala wreszcie.
– Mialas mu wiele do zarzucenia!
– To ja mialam. Uczucie bylo twoje.
– Ale jezeli mialas mu cos do zarzucenia, musisz byc zadowolona, ze koniec jest taki, a nie inny! Myslisz, ze ja sie wylize z tego predzej czy pozniej! Wiec chociaz nie mow, mamo, ze jest ci przykro, bo to nieprawda!
– Owszem, jest mi przykro! Wylizesz sie czy nie wylizesz, w tej chwili nie o to mi chodzi. Jest ci ciezko, dlatego do ciebie przyszlam…
– Ale ty, mamo, uprzedzilas sie w koncu do niego bez zadnych podstaw! – zaatakowalam.
– Niestety… mam juz pewne podstawy do uprzedzen! Nie mowilam z toba wczoraj, bo sadzilam, ze nie jestes w stanie przyjac zadnego ostrzezenia!
– Masz podstawy?
– Tak!
Moja stopa wysunieta spod koca wygladala jak nie moja, poruszalam palcami, zeby ja poczuc. Cala bylam jakas zdretwiala.
– Sadzilam, ze powtarzajac ci to wszystko, czego sie dowiedzialam, zraze cie jedynie do siebie, nie do niego! Mowila mi o nim jego matka… przestrzegla mnie… chciala byc wobec nas lojalna!
Byc moze wysluchalabym zarzutow pod adresem Marcina, gdyby nie ostatnie zdanie mamy.
– Matka Marcina mowila ci rzeczy niepochlebne o nim! Mamo! I tys jej wierzyla? Nie wyczulas, ze mowi to celowo?
– Wyczulam, oczywiscie, ale cele moga byc rozne!
– Och, mamo! Ten byl zupelnie jasny! Chciala, abys mnie naklonila do zerwania tej znajomosci!
– Tak. To prawda.
– Nie znosila mnie! Bala sie o Marcina!
– Nie o niego sie bala…
– Bala sie o Marcina, mamo! Byla zazdrosna jak wszystkie matki! Nie mogla zniesc mysli, ze Marcin moze mnie pokochac i wtedy ona straci swoja wylacznosc!
– Skad ci to przyszlo do glowy? – odrzucila pilnik na stol. – Posluchaj, co ci powiem! Jesli chcesz wiedziec…
Jaka obluda! Mama przyszla tutaj po to, zeby pozornie okazac mi wspolczucie, a konczy sie to mentorskim tonem i atakami na Marcina. Z Marcinem skonczone, ale wszystko takie jeszcze swieze! Czulam, ze narasta we mnie nieopanowana zlosc.
– Nie potrzebuje nic wiedziec! Nie chce! Nie ma Marcina! Nie obchodza mnie zadne historie wymyslone przez jego matke…!
– Nie histeryzuj! Przestan szarpac ten koc! Nie sadzilam, ze jestes do tego stopnia rozegzaltowana! Zachowujesz sie jak aktorka w prowincjonalnym teatrze! Kiepska aktorka! Smieszne! Przyszlam tu w najlepszych intencjach, ale intencje jednej strony to zbyt malo!
Wyszla z pokoju trzaskajac drzwiami. Lezalam przez chwile i trzeslam sie jak w febrze. Dopiero kiedy opadla ze mnie pierwsza zlosc, pomalu zaczelam uprzytamniac sobie, ze moglo byc w tym wszystkim jakies ziarenko prawdy. Jezeli tak, to jakie? Co w koncu zarzucano temu Marcinowi? Ze oblal mature? To jeszcze nie powod… W stosunku do mnie byl przeciez nieskazitelnie poprawny! No dobrze… a jaki stalby sie, gdyby to wszystko -ulozylo sie inaczej? Gdyby mnie kochal? A moze wlasnie umialby wybronic nasza milosc przed tym, co moglo byc w niej zle? Ale na to pytanie nie moglam znalezc odpowiedzi, bo Marcin nie kochal mnie przeciez.
Spotkalam go wczesna jesienia. Podchodzilam do przystanku, na ktorym stal, i zauwazylismy sie niemal jednoczesnie. Podniosl w gore reke i zawolal:
– Mada! Jak sie masz! – zupelnie jakby nie pamietal fatalnego rosarium.
– Znakomicie, dzieki…
– Czekasz na autobus?
– Aha…
Stal teraz przy mnie i przygladal mi sie z wyraznym rozbawieniem.
– A jednak spotkalismy sie, Mada!
– Zauwazylam wlasnie.
– Nie zawsze bylas taka spostrzegawcza! Przegapialas wiele dobrych pilek. Pojedziesz setka?
– Setka.
– I co?
Wzruszylam ramionami. Byl to jedyny gest, na ktory moglam sie zdobyc.
– I nic.
Przechylil sie, zeby zobaczyc numer nadjezdzajacego autobusu.
– Nic, to cholernie malo…
– Niewiele!
– Bedziesz chyba najbardziej lakonicznym adwokatem swiata!
– Rozmyslilam sie i nie ide na prawo!
– No?
– Tak. Zostane prowincjonalna aktorka…
– To zdumiewajace! Prowincjonalna, mowisz?
– Tak powiedzialam. Moja mama twierdzi, ze mam do tego wybitne zdolnosci.
– Przyjade zatem do Koziej Wolki, zeby cie zobaczyc!
– Po co do Koziej Wolki? Widzisz mnie przeciez!
Przyjechala setka tak pusta, ze nawet nie moglam sie nie dostac.
Byla juz jesien, a ja nie moglam zapomniec Marcina. Przeciwnie. Kochalam go nadal i to spotkanie pogorszylo tylko sytuacje. Jak malo musialam go obchodzic, jezeli zapomnial nawet o naszym przykrym rozstaniu w Osadzie! A ja nie moglam zapomniec niczego, pamietalam wszystko, kazdy dzien, kazda rozmowe. Zylam przeszloscia, ale czas biegl naprzod. Nastapila parada dni tak zwyczajnych, ze jedynie wystawy sklepow z konfekcja damska stanowily w nich odrobine urozmaicenia. Och, jak lubilysmy ogladac te cudowne rzeczy! Puszyste mohery, cieniutkie nylony, wloskie apaszki! Wydawalo nam sie, ze tuz za szyba wystawy jest inny swiat, w ktory moze kiedys wejdziemy, ktory bedzie nasz! Swiat, w ktorym mezczyzni mieszaja coctaile. Wracajac ze szkoly mijalysmy rzad takich wlasnie prywatnych sklepikow i kiedy z oczyma pelnymi cudownosci wchodzilam do naszego mieszkania, wydawalo mi sie bardziej bezbarwne, niz bylo w rzeczywistosci.
Wiecznie zabiegana mama ciagnela do domu tylko przedmioty niezbedne. Bylysmy skazane na rzeczy praktyczne. Alusia, oczywiscie, nie dostrzegala tego. Zbyt pochlonieta nauka, praca spoleczna w szkole, przynaleznoscia do harcerstwa, wkladala na siebie cokolwiek jej mama przygotowala i z uporem maniaczki robila swoje kolejne sprawnosci samarytanki, kucharki, ogrodniczki… Alusia swoje, a zycie swoje. Kwiaty w naszym domu umieraly z pragnienia, ziemniaki przywieraly do garnkow, w domowej apteczce nie bylo nigdy aspiryny. Alusi przybywalo za to na rekawie czerwonych naszywek i w zdumiewajacym tempie awansowala na zastepowa. Nie zazdroscilam jej tego. Wolalam swoje, wypelnione pustka wieczory, ktore chociaz nie byly falszem. Tylko niekiedy pozwalalam sobie na odrobine fantazji. Czasami zostawalam w domu zupelnie sama. Alusia celebrowala jakas zbiorke, mama pracowala poza godzinami sluzbowymi. Dom byl wtedy moj. Moj i Marcina. Wyobrazalam sobie, ze Marcin siedzi na fotelu mamy, rozmawialam z nim. Nalewalam dwie szklanki herbaty, krazylam po mieszkaniu lekka i swobodna – szukajac kruchych ciasteczek, ktorymi moglabym go poczestowac. Siadalam na poreczy fotela, zamykalam oczy i gladzilam glowe wylenialego misia, ktorego dostalam od babci Emilii na swoje dziesiate urodziny. Wyobrazalam sobie, ze to glowa Marcina. Wszystko bylo nieprawda, wszystko! Prawdziwa byla tylko szklanka wystyglej herbaty.
I wreszcie nadszedl tamten wieczor. Mieszkalysmy na ulicy Kwiatowej. Byla to ulica zadna. Ten kto ja tak nazwal, musial miec sprawnosc ogrodnika, bo nie bylo na niej ani kwiatow, ani zieleni. Dochodzilam wlasnie do tego miejsca, w ktorym Kwiatowa zakreca lagodnym lukiem, troche moze niepotrzebnie, bo ani to ladne, ani wygodne. Wszystko na Kwiatowej bylo proste, kanciaste, zakret draznil mnie zawsze i wydawal mi sie zbytecznym zamknieciem prespektywy. Nigdy nie przypuszczalam, ze stanie sie dla mnie wazny. Byl pozny wieczor, ale nie moge powiedziec, ze moje kroki rozlegaly sie echem po opustoszalej o tej porze ulicy, chociaz takie zdanie stwarzaloby pewien nastroj. Zadnego echa nie bylo. Jakie to dziwne! Czasami uda sie czlowiekowi przezyc cos, dla czego chcialby jakiejs szczegolnej scenerii, zeby poglebic efekt, zeby odebrac wrazenie mocniejsze, ktore zostaloby w pamieci takze i obrazem chwili. Czasami znowu udaje sie znalezc sama tylko scenerie, fascynujace otoczenie, w ktorym nie dzieje sie nic. To tylko malarstwo i literatura moga zespalac dowolnie forme i tresc. W zyciu jest inaczej. Czlowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rzadza przypadki. Otoz to. Dochodzilam wlasnie do tego miejsca, w ktorym Kwiatowa przebiega lukiem kiedy ktos nagle zawolal:
– Uwazaj! Zapalka na zakrecie!
Odruchowo spojrzalam pod nogi.
– Przepraszam – uslyszalam ten sam glos – przepraszam cie najmocniej. Nie przypuszczalem… nie sadzilem, ze to ty!
Powinnam byla pojsc dalej, ale ja juz stalam. Stanelam przed zapalka, ktorej nie bylo. Spojrzalam w bok.