Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 27
Na nic wszakze nie zdaly sie nieodparte argumenty, na nic najlepsza wola, na nic spacer, ktory zakonczyl sie dopiero przy ksiezycu, na nic romantyczny nastroj, upiekszony muzyka i rozmowy: Marysia powrocila do domu zniechecona, smutna i zdecydowana juz nigdy wiecej ani z panem Sobkiem, ani nikim innym do Trzech Gruszek nie chodzic.
W nocy snil sie jej straszny sen. Widziala siebie i mlodego Czynskiego. Jechali motocyklem z szalona szybkoscia, uciekali przed pozarem, ktory wciaz ich dopedzal. Nagle otworzyla sie przed nimi przepasc, spadli na kamieniste dno... I bylo wiele krwi, a on powiedzial:
— Przez ciebie umieram.
Ona odczula, ze tez umiera, i zaczela wolac ratunku. Gdy otworzyla oczy i oprzytomniala ze snu, zobaczyla pochylona nad soba pania Szkopkowa.
— Sen mara! Bog wiara! — mowila. — Co ci sie snilo, zes tak krzyczala? W pierwszej chwili Marysia chciala opowiedziec swoj sen, lecz. przypomniawszy sobie, ze pani Szkopkowa umie sny tlumaczyc, wolala zamilczec. Moze sen oznaczal cos nieprzychylnego dla pana Czynskiego, ktorego pani Szkopkowa i tak nie lubila. Gotowa by przy okazji powiedziec mu cos przykrego.
— Krzyczalam?... Sama nie wiem dlaczego — powiedziala Marysia. — Moze i snilo mi sie cos. Sny tak latwo sie zapomina.
Marysia jednak nie zapomniala. Nazajutrz, gdy ujrzala konie z Ludwikowa i pana Lecha na bryczce, az wzdrygnela sie. Przekonana byla, ze tym razem wstapi.
Mylila sie i tym razem. Po papierosy przyslal stajennego! Stajennego!
Widocznie z uporem unikal widzenia sie z nia. Dalszy bieg wypadkow potwierdzil to w zupelnosci. Nie bylo dnia, by nie przyjezdzal do miasteczka lub przez miasteczko. Czasem bryczka, czasem konno, a najczesciej motocyklem. W zeszlym roku nigdy tak czesto nie bywal. Teraz widocznie robil to na zlosc Marysi lub z jakichs innych powodow, ktorych nie umiala dociec.
Ilekroc byl bez okularow motocyklowych, mogla zauwazyc, ze twarz mu zeszczuplala, zmizerniala i nabrala jakiegos niemal ponurego, zacietego wyrazu.
— Moze spotkalo go cos zlego? — zaniepokoila sie i zaraz skarcila siebie za ten niewczesny niepokoj: — Jakim prawem i po co tym sie przejmuje?!...
W koncu ogarnela ja apatia. Nie zrywala sie juz na odglos turkotu, tetentu czy warkotu motoru do okna, starala sie w ogole tego nie slyszec.
I kiedy juz reszte stracila nadziei — stalo sie.
Byl to dzien dwudziestego czwartego czerwca. Od rana w sklepie byl duzy ruch, jak zawsze w dniu imienin ksiedza proboszcza: kupowano laurki. Dzieci szkolne, z ochronki, z przytulku, tercjarki i inni. Dopiero kolo dziewiatej uspokoilo sie i miala czas zejsc do piwnicy po wyroby tytoniowe, by chociaz kilka paczek ulozyc na wystawie. Wziela je do fartuszka i po stromej drabince weszla na gore. Odwrocila sie i krew uciekla jej do serca: o dwa kroki przed nia stal on.
Nie wiedziala, czy wydobyl sie z jej ust okrzyk, nie wiedziala, ze z fartuszka posypaly sie na ziemie pudelka papierosow. Wiedziala tylko, ze swiat sie kreci w szalonym, nieprzytomnym tempie i ze upadlaby na pewno, gdyby nie to, ze on trzyma ja mocno, przytulona do siebie. De, razy pozniej usilowala chwila po chwili, mgnienie po mgnieniu odtworzyc w swojej pamieci to wielkie, to cudowne zdarzenie — nie umiala. Pamietala tylko ostre, jakby gniewne spojrzenia jego czarnych oczu, a potem niemal bolesny uscisk i bezladne slowa, ktorych wowczas nie rozumiala, lecz ktorych tresc zdawala sie bezposrednio wlewac do jej krwi.
A potem ktos wszedl do sklepu i odskoczyli od siebie polprzytomni. Klient posadzil ja na pewno o zaczadzenie lub o utrate orientacji. Nie mogla pojac, o co mu chodzi, nie umiala obliczyc naleznosci. Gdy wreszcie wyszedl z pakunkiem, sama wybuchnela smiechem.
— Zupelnie zglupialam! Co ja mu dawalam zamiast papieru kancelaryjnego! Boze! Niech pan spojrzy!
Wskazywala na rozlozone na ladzie najrozmaitsze przedmioty i smiala sie, Smiala, nie mogac powstrzymac tego radosnego smiechu. Cos w niej drgalo, cos trzepotalo. Cos zrodzilo sie do zycia, nowego, wspanialego, jasnego, uskrzydlonego, jak wielki bialy ptak.
Czynski stal nieruchomo i wpatrywal sie w nia z zachwytem. Napisal jej kiedys w depeszy, ze uwazaja za najpiekniejsza dziewczyne... Teraz jednak byla tak piekna, jaka jej jeszcze nigdy nie widzial.
— A to ladnie! Bardzo ladnie — mowila. — Przyjezdzac tyle razy i nie wstapic do mnie! Myslalam, ze sie pan obrazil.
— Czy obrazilem sie? Ale pani zartuje! Ja nienawidzilem pani!
— Za co?
— Za to, ze nie moglem o pani zapomniec, panno Marysiu. Za to, ze ani bawic sie, ani pracowac nie moglem.
— I dlatego pan, przejezdzajac kolo sklepu, odwracal oczy w przeciwna strone?
— Tak! Wlasnie dlatego. Wiedzialem, ze sie pani nie podobam, ze pani mnie lekcewazy!...
Zadna kobieta dotychczas nie lekcewazyla mnie. Wiec dalem sobie slowo honoru, ze nie zobacze pani juz nigdy.
— Popelnil pan tedy az dwie brzydkie rzeczy: najpierw dajac slowo, a pozniej je lamiac. Czynski potrzasnal glowa.
— Panno Marysiu, nie potepilaby mnie pani, gdyby pani wiedziala, co to jest tesknota.
— Jak to! — oburzyla sie. — Dlaczego to mam nie wiedziec, co to jest tesknota? Moze lepiej od pana wiem.
— Nie! — Machnal reka. — To niemozliwe. Pani nie moze miec najmniejszego pojecia o tesknocie. Czy pani wie, ze czasami sadzilem, ze dostalem bzika?... Tak! Bzika!... Nie wierzy pani? To prosze spojrzec.
Wydobyl z kieszeni cienka, rozowa ksiazeczke.
— Wie pani, co to jest?
— Nie.
— To jest bilet okretowy do Brazylii. Na kwadrans przed odplynieciem okretu musialem zabrac z pokladu moje kufry i zamiast do Brazylii przyjechalem do Ludwikowa. Nie moglem, wprost nie moglem! A pozniej byla to najwieksza meczarnia! Staralem sie dotrzymac danego sobie slowa, ale nie moglem wyrzec sie przyjazdow do Radoliszek. Nie wolno mi bylo szukac spotkania z pania, lecz moglo sie zdarzyc przypadkowo. Prawda?... Wowczas nie zlamalbym slowa.
Marysia nagle spowazniala.
— Zdaje sie, ze postapil pan zle nie dotrzymujac danej sobie obietnicy.
— Dlaczego? — oburzyl sie.
— Bo... mial pan slusznosc, nie chcac wiecej widziec sie ze mna.
— Bylem idiota! — zawolal z przekonaniem.
— Nie, byl pan rozsadny. Dla nas obojga... Przeciez to nie ma zadnego sensu.
— Ach, tak?... Czy pani naprawde nie znosi mnie do tego stopnia, ze nawet widywac sie ze mna nie chce? Spojrzala mu prosto w oczy.
— Nie, prosze pana! Bede zupelnie szczera. I ja tesknilam za panem bardzo, bardzo...
— Marysienko! — Wyciagnal do niej rece.
Potrzasnela glowa.
— Zaraz, powiem wszystko. Niech pan zaczeka. Tesknilam bardzo. Bylo mi zle... Tak zle.
Nawet... plakalam...
— Moja ty jedyna! Moj cudzie!
— Ale — ciagnela — doszlam do przekonania, ze latwiej zapomne o panu, gdy nie bedziemy sie widywac. Jakiz cel moze miec nasza znajomosc?... Pan jest przecie dosc rozumny, by lepiej to widziec ode mnie.
— Nie — przerwal — wlasnie jestem dosc rozumny, by widziec, ze pani nie ma racji, panno Marychno. Ja pania kocham. Pani oczywiscie nie — moze pojac, co to jest milosc. Ale lubi mnie pani. Byloby szalenstwem dalsze skazywanie siebie na rozstanie. Pani mowi o celu! A czyz to nie piekny cel, czy nie dostatecznie usprawiedliwiony i wazki juz samo widywanie sie, same rozmowy, sama przyjazn? Coz pani szkodzi widywac sie ze mna... Bo prosze posluchac!...
Sluchala uwaznie i nie mogla odmowic mu slusznosci, nie mogla odmowic, tym bardziej iz chciala, by ja przekonal. A on umial byc przekonywajacy.
Zreszta nie mogla mu przeciez zabronic bywania w sklepie, do ktorego mial wstep kazdy klient. Z klientami zas nalezalo rozmawiac grzecznie. Totez od tego dnia pan Lech Czynski przyjezdzal codziennie, a jego wierzchowiec lub motocykl, stojac przed sklepem pani Szkopkowej, wywolywal powszechna sensacje w miasteczku, liczne komentarze i zazdrosc, ktora naturalnym rzeczy porzadkiem przerodzila sie w to, co nazwano zgorszeniem publicznym.