Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 3

„Drogi Rafale! Nie wiem, czy zdolasz wybaczyc mi kiedykolwiek to, ze odchodze...”

Wyrazy zaczely drgac i wirowac przed oczami. W plucach zabraklo powietrza, na czole wystapily krople potu.

— Gdzie ona jest — krzyknal zdlawionym glosem — gdzie ona jest?! I potoczyl wzrokiem dokola.

— Pani odjechala z panienka — wybakala cicho gosposia.

— Klamiesz! — ryknal Wilczur. — To nieprawda!

— Sam sprowadzilem taksowke — przyswiadczyl rzetelnym tonem Bronislaw, a po pauzie dodal: — i walizki znosilem. Dwie walizki...

Profesor zataczajac sie wyszedl do sasiedniego gabinetu, zamknal za soba drzwi i oparl sie o nie. Probowal czytac dalej list, lecz minelo sporo czasu, zanim potrafil zmusic sie do zrozumienia tresci.

„Nie wiem, czy zdolasz wybaczyc mi kiedykolwiek to, ze odchodze. Postepuje podle, wyplacajac Ci sie ta krzywda za Twoja wielka dobroc, ktorej nigdy nie zapomne. Ale dluzej zostac nie moglam. Przysiegam Ci, ze mialam tylko jedno inne wyjscie: smierc. Jestem jednak tylko slaba i biedna kobieta. Nie umialam zdobyc sie na heroizm. Od wielu miesiecy walczylam z ta mysla. Moze nigdy nie bede szczesliwa, moze nigdy nie zaznam spokoju. Ale nie mialam prawa odbierac siebie naszej Marioli i — jemu.

„Pisze chaotycznie, lecz trudno mi zebrac mysli. Dzis rocznica naszego slubu. Wiem, zes przygotowal, drogi Rafale, jakis podarek dla mnie. Byloby to nieuczciwe, gdybym przyjela go od Ciebie teraz, gdy juz nieodwolalnie postanowilam odejsc.

„Pokochalam, Rafale. I ta, milosc silniejsza jest ode mnie. Silniejsza od wszystkich uczuc, jakie zywie i zawsze zywilam dla Ciebie, od bezgranicznej wdziecznosci do najglebszego szacunku i podziwu, od szczerej zyczliwosci do przywiazania. Niestety, nie kochalam Cie nigdy, lecz dowiedzialam sie o tym dopiero wtedy, gdy na swojej drodze spotkalam Janka.

„Odjezdzam daleko i miej nade mna milosierdzie: nie szukaj mnie! Blagam, ulituj sie nade mna! Wiem, ze jestes wielkoduszny i nadludzko dobry. Nie prosze Cie, Rafale, o przebaczenie. Nie zasluzylam na nie i zdaje sobie sprawe z tego, ze masz prawo nienawidzic i pogardzac.

„Nigdy nie bylam godna Ciebie. Nigdy nie siegalam do Twego poziomu. Sam o tym wiesz az nadto dobrze i jedynie Twojej dobroci przypisuje to, zes zawsze staral sie nie okazac mi tego, co jednak bylo ponad wszelka miare dla mnie ponizajace i dreczace. Otoczyles mnie zbytkiem i ludzmi swego swiata. Zasypywales mnie cennymi prezentami. Ale ja widocznie nie bylam stworzona do takiego zycia. Meczyl mnie i wielki swiat, i bogactwo, i Twoja slawa i — moja nicosc przy tobie.

„Teraz swiadomie ide w nowe zycie, gdzie moze czeka mnie ostateczna bieda, a w kazdym razie ciezka walka o kazdy kawalek chleba. Ale walke te toczyc bede obok i razem z czlowiekiem, ktorego bezbrzeznie kocham. Jezeli swoim czynem nie zabijam szlachetnosci Twego serca, jezeli potrafisz, zaklinam Cie, zapomnij o mnie. Na pewno wkrotce odzyskasz spokoj, jestes przecie taki madry, na pewno spotkasz inna, stokroc lepsza ode mnie. Zycze Ci z calej duszy szczescia, ktore i ja w pelni odzyskam, gdy dowiem sie, ze Tobie dobrze.

„Zabieram Mariole, bo bez niej nie potrafilabym przezyc jednej godziny. Sam to wiesz najlepiej. Nie mysl, ze chce ograbic Cie z tego najwiekszego skarbu, ktory jest nasza wspolna wlasnoscia. Po kilku latach, gdy juz oboje spokojnie bedziemy mogli spojrzec w przeszlosc, odezwe sie do Ciebie.

„Zegnaj, Rafale. Nie posadzaj mnie o lekkomyslnosc i nie ludz sie, ze cokolwiek moze wplynac na zmiane mojego postepowania. Nie odstapie od mego, gdyz wolalabym raczej smierc. Nie umialam Cie oklamywac i wiedz, ze bylam Ci wierna do konca. Zegnaj, miej litosc i nie staraj sie mnie odnalezc.

Beata

Ps. Pieniadze i cala bizuterie zostawiam w kasie. Klucz od kasy wlozylam do skrytki w Twoim biurku. Zabieram z soba tylko rzeczy Marioli”.

Profesor Wilczur opuscil reke z listem i przetarl oczy: w lustrze naprzeciw zobaczyl swoje odbicie w dziwacznym stroju. Zrzucil z siebie to wszystko i zaczal czytac list od nowa.

Cios spadl nan tak nieoczekiwanie, ze wciaz wydawal mu sie czyms nierealnym, jakas dopiero grozba czy ostrzezeniem.

Czytal:

...niestety, nie kochalam Cie nigdy...

A dalej:

...meczyl mnie i wielki swiat, i bogactwo, i Twoja slawa...

— Jakze to tak? — jeknal. — Dlaczego?... Dlaczego?...

Na prozno usilowal zrozumiec wszystko. W jego swiadomosci bylo to: odeszla, porzucila go, zabrala dziecko, kocha innego. Zaden z motywow nie docieral do jego mozgu. Widzial tylko nagi fakt, dziki, nieprawdopodobny, groteskowy.

Na dworze zaczynal sie wczesny, jesienny zmierzch. Zblizyl sie do okna i czytal list Beaty, juz nie wiedzial sam po raz ktory.

Nagle rozleglo sie pukanie do drzwi i Wilczur drgnal. Przez jedno mgnienie ogarnela go nieprzytomna nadzieja.

— To ona! Wrocila!...

Lecz juz w nastepnej chwili pojal, ze to niepodobienstwo.

— Prosze — odezwal sie ochryplym glosem.

Do pokoju wszedl Zygmunt Wilczur, jego daleki krewny, prezes Sadu Apelacyjnego. Utrzymywali dosc serdeczne stosunki i bywali u siebie dosc czesto. Zjawienie sie Zygmunta w tej chwili nie moglo byc przypadkowe i profesor od razu domyslil sie, ze musiala go zawiadomic telefonicznie Michalowa.

— Jak sie miewasz, Rafale? — odezwal sie Zygmunt tonem energicznym i przyjacielskim.

— Jak sie masz. — Profesor wyciagnal don reke.

— Coz tak siedzisz po ciemku? Pozwolisz? — I nie czekajac na odpowiedz, przekrecil kontakt. — Zimno tu, pieska jesien. Co widze! Drzewo na kominku! Nie ma to jak kominek. Niechze ten Bronislaw zapali...

Uchylil drzwi i zawolal:

— Bronislawie! Prosze tu zapalic w kominku. Sluzacy wchodzac zerknal z ukosa na swego pana, podniosl z podlogi porzucone futro, rozniecil ogien i wyszedl. Ogien szybko objal suche drwa.

Profesor stal nieruchomo przy oknie.

— Chodzze, siadziemy tu, pogawedzimy. — Zygmunt pociagnal go na fotel przed kominkiem. — No, tak. Cieplo to cudowna rzecz. Ty, jako mlody, nie umiesz jeszcze tego ocenic. Ale na moje stare gnaty... Coz to, nie w lecznicy? Proznujesz dzis?

— Tak... Zlozylo sie tak.

— A wlasnie telefonowalem — nadrabial prezes swada — telefonowalem do lecznicy. Chcialem wpasc, by zasiegnac twojej rady. Zaczyna mi dokuczac lewa noga. Obawiam sie, ze to ischias...

Profesor sluchal w milczeniu, lecz tylko pojedyncze slowa trafialy do jego swiadomosci. Jednakze rowny i pogodny glos Zygmunta sprawil to, ze mysli sie zaczynaly skupiac, laczyc, wiazac w jakis niemal juz realny obraz rzeczywistosci. Drgnal, gdy kuzyn zmienil ton i zapytal:

— A gdziez Beata?

Twarz profesora sciagnela sie i odpowiedzial z wysilkiem: — Wyjechala... Tak... Wyjechala... Wyjechala... za granice. — Dzisiaj? — Dzisiaj.

— To dosc, zdaje sie, niespodziewany projekt? — od niechcenia zauwazyl Zygmunt.

— Tak... tak. Wyslalem ja... Rozumiesz... byly pewne sprawy i w zwiazku z tym...

Mowil z taka trudnoscia, a cierpienie tak wyraznie rysowalo sie na jego twarzy, ze Zygmunt pospiesznie potwierdzil najcieplejszym tonem, na jaki umial sie zdobyc:

— Rozumiem. Naturalnie. Tylko widzisz, na dzisiaj rozeslaliscie zaproszenia na wieczor.

Nalezaloby zatelefonowac do wszystkich i odwolac... Czy pozwolisz, ze sie tym zajme?...

— Prosze...

— No, to doskonale. Sadze, ze Michalowa ma liste zaproszonych. Wezme to od niej. A ty zrobilbys najlepiej, gdybys polozyl sie spac. Co?... Nie bede ci zawracal dluzej glowy. No, do widzenia...

Wyciagnal reke, lecz profesor nie zauwazyl tego. Zygmunt poklepal go po ramieniu, zatrzymal sie jeszcze przy drzwiach na chwile i wyszedl.

Wilczur ocknal sie, gdy trzasnela klamka. Zauwazyl, ze sciska w dloni list Beaty. Zgniotl go w mala kulke i rzucil w ogien. Plomien od razu otoczyl ja, zablysla czerwonym pakiem i spopielala. Juz dawno i sladu po niej nie zostalo, juz dawno drwa w kominku zmienily sie w kupke czerwonych wegli, gdy przetarl oczy i wstal. Powolnym ruchem odsunal fotel, obejrzal sie.