Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 31
Wreszcie za lasem otworzyl sie szeroki widok. Pola lagodna pochyloscia znizaly sie do widocznej na horyzoncie niebieskiej smugi jeziora. Nad jeziorem ustawione w symetryczne rzedy male kubiki budynkow z czerwonej cegly i kominy. Na wzgorzu w pekach zieleni bielil sie wysoki, smukly palac, uchodzacy w calym powiecie za osmy cud, jezeli nie swiata, to przynajmniej kresow polnocno — wschodnich. Jedna jedyna pani Michalewska nie podzielala tych zachwytow. Wolala dawny, drewniany, lecz wiekszy i przytulniejszy od nowego dwor, w ktorym sie urodzila, wychowala i pracowala od dziecka.
Nie umiala tez przebaczyc swemu chlebodawcy i rowiesnikowi, staremu panu Czynskiemu, ze zamiast odbudowac dokladnie spalony podczas inwazji dom, kazal wzniesc nowoczesny, i do tego dwupietrowy palac, jakby zalezalo mu na tym, by stare nogi gospodyni mialy jak najwiecej schodow do wlazenia i zlazenia.
I teraz, chociaz pochlonieta innymi myslami, pani Michalewska poswiecila jedno siekniecie tej niedorzecznej innowacji, do ktorej pomimo uplywu kilkunastu lat nie umiala sie przyzwyczaic.
Minawszy wjazdowa brame bryczka skrecila w boczna aleje parku i zatrzymala sie przed sluzbowym wejsciem. Pani Michalewska zbyt byla podniecona, by osobiscie zajac sie wyladowaniem i umieszczeniem w spizarni przywiezionych zapasow. Niczym lokomotywa pospiesznego pociagu przewalila przez kuchnie, kredensowy i jadalnie sapiac moze nawet bardziej, niz wymagalo tego zmeczenie i rozwijana szybkosc.
Wiedziala, gdzie o tej porze znajdzie panstwa Czynskich, i nie omylila sie. Byli na polnocnym tarasie. Pani Eleonora, sztywna i wyprostowana w swoim gorsecie, siedziala na twardym, niewyscielanym krzesle (innych nie uznawala) i zaglebiona byla w wielkich ksiegach fabrycznych. Za nia stal buchalter, pan Slupek, z mina nieszczesnika, ktorego za chwile wezma na tortury. Jego lysa glowa, podobna do wielkiej, rozowej purchawki, pokryta byla gestymi kropelkami potu. W drugim koncu tarasu, w wielkim, trzcinowym fotelu siedzial pan Stanislaw Czynski, oblozony nieprawdopodobnymi stosami gazet.
Pani Michalewska stanela na srodku bez slowa, jak posag grozy.
Pan Czynski opuscil nizej okulary i zapytal:
— O co chodzi, Michalesiu? — Nieszczescie! — jeknela.
— Cytryn nie ma?
— Ach, co tam cytryny!... Kom — pro — mi — tac — ja!
— Co sie stalo? — spokojnie, lecz juz z wiekszym zainteresowaniem zapytal pan Czynski, odkladajac gazete.
— Co sie stalo?... Skandal!... Myslalam, ze spale sie ze wstydu. Cale miasteczko o niczym innym nie mowi! Tylko o nim!
— O kim?
— No, o naszym kochanym Leszku.
— O Leszku?
Pani Czynska podniosla glowe i powiedziala:
— Niech pan zapamieta, panie Slupek. Przerywamy na tej pozycji, 1482 zlote i 24 grosze.
— Tak jest, prosze pani. — Buchalter odetchnal. — Dwadziescia cztery grosze. Czy mam odejsc?
— Nie, niech pan zostanie. Wiec co Michalesia mowi?
— O panu Leszku! Wstyd calej rodzinie! Dowiedzialam sie takich rzeczy, ze no!
— Wiec prosze powtorzyc. Pewno jakies plotki — z kamiennym spokojem rzekla pani Czynska.
— W Radoliszkach bija sie, morduja sie przez naszego pana Leszka. Kierownik agencji pocztowej gitare na nim polamal i turlali sie po calym rynku. Nos mu rozbil! Zeby wybil...
— Komu? — zerwal sie pan Czynski. — Leszkowi? — Nie, temu synowi Mosterdzieja, rymarza.
— Wiec coz to nas obchodzi?
— A bo to przez te dziewczyne, z ktora pan Leszek romans uprawia. Pani Czynska zmarszczyla brwi.
— Nic nie rozumiem. Prosze Michalesie, by opowiedziala wszystko po porzadku.
— Toz mowie! Przez dziewczyne. Przez te Marysie od Szkopkowej. Ja od dawna wiedzialam, ze tu musi byc sprawa nieczysta. Stare oczy, ale dobrze patrza. Czy nie mowilam jeszcze w zeszlym tygodniu: — No, no, cos mi za bardzo pan Leszek do tych Radoliszek jezdzi!... Moze nie mowilam?... No, niech panstwo powiedza, ze nie mowilam...
— Mniejsza o to. I coz ta dziewczyna?
— Dziewczyna jak dziewczyna. Ladna, bo ladna, ale ja tam w niej nic specjalnego nie widze. Zeby az bic sie o taka?... Ale to swoja droga, a swoja droga pan Leszek. Co dzien gania do miasteczka. Mysle sobie: — Co go tam ciagnie, az teraz okazuje sie! Dopiero teraz.
— I coz sie okazuje?
— Ze do niej, do tej Marysi. Motocykiel calymi dniami gdzie stoi?... A pod sklepem pani Szkopkowej. Wszyscy widza i glowami kreca. A pan Leszek gdzie przebywa?... Ano w sklepie. Sam na sam! Tak! Sam na sam z nia, bo Szkopkowa w sklepie nie siedzi. Pani aptekarzowa powiada, ze to dziw, powiada, ze dotychczas ksiadz proboszcz z ambony, powiada, takiego zgorszenia nie potepil. I jezeli, powiada, tego nie zrobil, to chyba przez wzglad na szacunek i powazanie dla rodzicow tego, powiada, przedsiebiorczego kawalera.
Pan Czynski skrzywil sie niemilosiernie. — Coz dalej?
— Ano, to ten wlasnie syn rymarza, eks — kleryk, w sobote... Nie, nie, w piatek... Nie, dobrze mowie, w sobote, publicznie owa Marysie zapytuje, dlaczego to do sklepu kanape wstawila... To owa Marysia na to nic. To on zaczal takimi slowami z naszego pana Leszka i z niej podrwiwac, ze wszyscy za brzuchy sie trzymali ze smiechu.
— Jacy wszyscy? — spokojnie zapytala pani Eleonora.
— No, narod. Na ulicy przecie bylo i kazdy slyszal. To dziewczyne wstyd widocznie zdjal, bo ani pary nie puscila i w nogi. Ale musiala sie poskarzyc temu, co poczte zalatwia, Sobkowi. A moze on i tak od kogos sie dowiedzial. Dosc, ze jak tylko eks — kleryka spotkal, rzucil sie na niego i tak wykotlowal, ze tamten ledwie z zyciem wyszedl. A dzis to na wlasne oczy widzialam motocykiel pana Leszka znowu pod tym sklepikiem. Jeszcze nieszczescie napyta na siebie. Ten Sobek gotow mu jaka krzywde zrobic, bo to...
— No, dobrze — przerwala pani Czynska. — Dziekujemy Michalesi za informacje. Zajme sie ta sprawa.
Mowila zupelnie obojetnie, lecz gospodyni dobrze wiedziala, czym to pachnie. Przyszlo jej teraz do glowy, ze postapila zbyt pospiesznie i nierozwaznie. Wprawdzie byla oburzona niemoralnymi wizytami Leszka, lecz kochala go bardziej od rodzonych dzieci i teraz zalowala swego postepku.
— Bo ja, prosze panstwa — zaczela — nic na naszego pana Leszka nie mowie, bo ma sie rozumiec...
Ale panstwo Czynscy rozmawiali juz po francusku, co oznaczalo, ze Michalesia powinna wyniesc sie. Zrobila to ociagajac sie i zastanowila sie nad tym, czyby nie wybiec zawczasu na droge i nie uprzedzic Leszka o piwie, ktorego nawarzyla. Po zastanowieniu sie doszla jednak do przekonania, ze mlodemu porzadna bura, na ktora zasluzyl, wyjdzie tylko na korzysc, i zaniechala zamiaru.
Na potepienie zaslugiwal w kazdym razie. Jezeli uwodzil przyzwoita dziewczyne, to postepowal brzydko. Jezeli owa Marysia nie nalezala do przyzwoitych, kompromitowal siebie i rodzine.
Tak rozumowala Michalesia, takiego rowniez zdania byli panstwo Czynscy.
Totez gdy Leszek przyjechal, ku swemu zdziwieniu i zaniepokojeniu zauwazyl zimne spojrzenia, jakimi go przyjeto. Poczatkowo byl przerazony domyslem: ten lajdak Bauer, dyrektor hotelu z Wilna, musial przyslac rachunek.
— A to swinstwo — myslal jedzac kolacje w milczeniu — nie mogl paru tygodni poczekac. Rachunek — o ile pamiec Leszka nie zawodzila — zawieral pozycje, ktorych za zadna cene nie chcialby zademonstrowac rodzicom. Zwlaszcza owe rozbite lustra i zbyt wiele, naprawde zbyt wiele butelek szampana...
— Czy moglbys teraz poswiecic nam pol godziny czasu? — odezwala sie wstajac od stolu pani Czynska. — Chcielibysmy z toba pomowic.
— Az pol godziny? — podejrzliwie zapytal Leszek.
— Czy uwazasz, ze to dla rodzicow zbyt duzo?
— Alez nie, mamo. Jestem do waszej dyspozycji.
— Przejdziemy do gabinetu.
— Oho! — mruknal do siebie Leszek. — Rzecz musi byc powazna. W gabinecie z reguly odbywaly sie najmniej przyjemne i najbardziej oficjalne konferencje z rodzicami.
Pan Czynski zasiadl na prezydialnym miejscu przy biurku i, chrzaknawszy dwukrotnie, zaczal: