Tajemnica Jeczacej Jaskini - Hitchcock Alfred. Страница 10

– To dosc slawne lokalne postacie – wtracil profesor.

– Moga opowiadac nie lada historie – pan Dalton usmiechnal sie. – Prawde mowiac, sa dosc ekscentryczni i wiekszosc ich opowiesci to zwykle bajki. Opowiadaja na przyklad o walkach z Indianami, ale watpie, czy kiedykolwiek mialy one miejsce.

– To ci heca! – wykrzyknal Pete. – Pewnie wszystko, co nam wczoraj nagadal, to klamstwo!

Nim pan Dalton zdazyl odpowiedziec, tylne drzwi wejsciowe rozwarly sie na osciez i do kuchni wszedl spiesznie rzadca, Luke Hardin.

– Wlasnie znalezli mlodego Castro w dolinie – powiedzial ponuro.

– Co mu sie stalo? – pan Dalton zerwal sie z krzesla.

– Kon go zrzucil zeszlego wieczoru, jak przepedzal jakies zblakane stado. Lezal bez pomocy cala noc.

– W jakim jest stanie?

– Doktor mowi, ze wszystko w porzadku, tylko potluczenia i skrecil noge w kostce. Ale wzieli go do szpitala w Santa Carla, bo podobno jest w szoku.

– Ide go natychmiast zobaczyc – pan Dalton zbieral sie do wyjscia.

– Znowu dwaj pracownicy powiedzieli mi, ze odchodza – dodal Hardin ze smutkiem. – Ponoc Castro mowil im, ze cos sie przemykalo w Jeczacej Dolinie. Jak sie zblizyl, to cos sploszylo mu konia. Stanal deba, zrzucil go i uciekl.

Daltonowie popatrzyli na siebie zatroskani.

– Czy to byl duzy, czarny kon? – zwrocil sie Jupiter do rzadcy.

– Tak, Duzy Heban. Dobry kon. Sam wrocil dzis rano. Stad wiedzielismy, ze trzeba szukac mlodego Castro.

– Czy widzieliscie, chlopcy, Duzego Hebana zeszlego wieczoru? – zapytal pan Dalton.

– Tak, prosze pana – odpowiedzial Jupiter. – Widzielismy duzego, czarnego konia bez jezdzca.

– Powinniscie zawsze zglaszac taka sprawe, chlopcy – powiedzial pan Dalton surowo. – Znalezlibysmy Castro duzo wczesniej.

– Powiedzielibysmy, prosze pana, ale widzielismy, ze za koniem szedl jakis czlowiek i sadzilismy, ze to jezdziec. To byl wysoki mezczyzna, mial blizne na prawym policzku i przepaske na oku.

– Nigdy nie slyszalem o kims takim.

– Wysoki z przepaska na oku? – podchwycil profesor Walsh. – Brzmi groznie, ale zdecydowanie to nie byl El Diablo, co? On nie byl wysoki i nie mial przepaski.

Pan Dalton skierowal sie do drzwi.

– Luke, uspokoj ludzi, jesli zdolasz. Odwiedze Castra w szpitalu, a potem przyjde do was na polnocna lake. Po drodze wstapie jeszcze do szeryfa i zapytam go o czlowieka, ktorego chlopcy widzieli wczoraj.

– Jesli jedzie pan do miasta, czy zechcialby pan zabrac mnie ze soba? – zapytal Jupiter. – Musze pojechac dzis do Rocky Beach.

– Dlaczego, Jupiter? Czy nie chcesz zostac tu dluzej? – zapytala pani Dalton.

– Alez tak, chetnie – zapewnil ja Jupiter. – Potrzebujemy tylko ekwipunku do nurkowania. Wczoraj widzielismy rafy przybrzezne, ktore zdaja sie byc pelne interesujacych okazow dla naszych morskich studiow biologicznych.

Bob i Pete patrzyli na Jupe'a szeroko otwartymi oczami. Nie przypominali sobie ani zadnych raf, ani prowadzenia studiow biologicznych. Ale nie odezwali sie. Wiedzieli, ze ma to zwiazek z planem dzialania, ktory Jupiter opracowal, i nauczyli sie nie zadawac mu wtedy pytan.

– Obawiam sie, ze nie bede mial czasu dzis odwiezc cie do Rocky Beach – powiedzial pan Dalton. – Nie mam tez nikogo wolnego z ciezarowka. Poczekaj lepiej pare dni.

– Alez to zupelnie niepotrzebne, prosze pana. Prosze mnie tylko podrzucic do miasta. Pojade stamtad autobusem i ktos przywiezie mnie z powrotem.

– Przygotuj sie wiec szybko – powiedzial pan Dalton i wyszedl.

Pani Dalton spojrzala na Boba i Pete'a.

– Wy, chlopcy, tez znajdzcie sobie jakies zajecie. Obawiam sie, ze maz nie bedzie mial dzisiaj czasu zajac sie wami.

– Och, prosze sie nie klopotac, damy sobie rade – odparl Bob.

Chlopcy wrocili do swego pokoju. Jupiter pozbieral rzeczy potrzebne mu na droge. Pakujac je, wydawal pospieszne polecenia Bobowi i Pete'owi.

– Pojedzcie na rowerach do Santa Carla i kupcie tuzin zwyklych, duzych swiec, a takze trzy meksykanskie sombrera. Jest dzisiaj Fiesta w Santa Carla, wiec na pewno sprzedaja mnostwo takich kapeluszy. Pani Dalton powiedzcie, ze chcecie zobaczyc parade.

– Trzy sombrera? – powtorzyl Pete.

– Tak jest – odparl Jupiter bez dalszych wyjasnien. – Bob, pojdz tez w Santa Carla do biblioteki i postaraj sie dowiedziec jak najwiecej o historii Jeczacej Doliny i Diabelskiej Gory. Chodzi mi o scisle fakty, a nie legendy.

– Rozumiem. Po co wlasciwie jedziesz do Rocky Beach?

– Po ekwipunek do nurkowania, tak jak powiedzialem. Chce takze dac diament do zbadania u eksperta w Los Angeles. Z dolu rozleglo sie wolanie pana Daltona:

– Jupiter! Gotowy?

Zbiegli pospiesznie na dol. Jupiter wsiadl do kabiny pikapa i odjechal, nie wyjasniwszy, co wlasciwie ma zamiar zrobic ze sprzetem do nurkowania.

Bob i Pete pomogli troche pani Dalton w kuchni, po czym Bob pozyczyl od niej karte biblioteczna i ruszyli w droge.

– Bawcie sie dobrze, chlopcy! – wolala za nimi pani Dalton.

Droga do Santa Carla wiodla przez gory Poludniowej Kalifornii. Poczatkowo biegla przez rozlegla doline, by nastepnie zaczac sie wznosic ku gorskiej przeleczy. Bob i Pete czuli mile podekscytowanie wyprawa. Cieszyla ich perspektywa zobaczenia slynnej Fiesty. Jadac, oddalali sie od morza i slonce prazylo niemilosiernie. Zauwazyli, ze wszystkie male doplywy rzeki Santa Carla sa wyschniete. W pewnym punkcie droga przecinala szerokie koryto samej rzeki Santa Carla. Ponizej mostu rzeka wyschla zupelnie, niewielkie rosliny porastaly jej spieczone sloncem dno.

Wkrotce szosa zaczela sie wznosic ku przeleczy San Mateo. Musieli zsiasc z rowerow i prowadzic je stroma serpentyna. Po prawej stronie otwieraly sie gorskie kotliny, po lewej – wznosila sie stroma, skalista sciana gor. Chlopcy szli wolno w jaskrawym sloncu. Po dlugiej, zmudnej wedrowce osiagneli wreszcie szczyt przeleczy. Przystaneli zmeczeni.

– Och! Popatrz! – wykrzyknal Pete, a Bob zawtorowal mu pelnym zachwytu “Ach!”

Przed nimi rozciagala sie zapierajaca dech panorama. Brazowe gory opadaly gleboko w dol. U ich podnoza zielona rownina biegla ku blekitnym wodom oceanu. Miasto Santa Carla skrylo sie w sloncu, jego domy wygladaly jak biale pudelka wsrod bezmiaru zieleni. Po tafli morza przesuwaly sie statki. W oddali zielone punkty wysp zdawaly sie plynac.

Chlopcy podziwiali wciaz wspanialy widok, gdy rozlegl sie za nimi gluchy tetent kopyt konskich. Obrocili sie gwaltownie. Zobaczyli pedzacego droga, prosto na nich, jezdzca na duzym, czarnym koniu, w obrzezonej srebrem uzdzie. Srebro zdobilo tez hiszpanskie siodlo, o olbrzymim, blyszczacym w sloncu leku.

Stali jak sparalizowani, wpatrujac sie w szarzujacego na nich konia. Jezdziec byl malym, szczuplym mezczyzna, o ciemnych oczach. Nosil czarne sombrero, krotki czarny zakiet, rozkloszowane dolem spodnie i czarna chustke, skrywajaca dolna czesc twarzy. Trzymal w rece staroswiecki, wycelowany wprost w chlopcow pistolet.

El Diablo!