Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred. Страница 12
Wdrapali sie z powrotem na wzniesienie, grzeznac w rozmieklym od deszczu gruncie, i wspieli sie na tame. Miala gora okolo dwoch metrow szerokosci i zbudowano ja z takich samych okraglych kamieni. Tu byly jednak liczne dziury i szczeliny i chlopcy rozdzielili sie, zeby je zbadac. Pol godziny pozniej dali za wygrana.
– Jesli miecz jest ukryty w tamie, musimy ja rozebrac, zeby go znalezc – powiedzial Pete ponuro.
– Don Sebastian nie mial czasu na zrobienie skomplikowanego schowka – przypomnial Bob. – Chyba mozna powiedziec, ze miecza nie ma w tamie, co oznacza, ze jestesmy w slepej uliczce. Trzeba wpasc na jakis inny pomysl.
– Ale jaki? – spytal Pete. – Przekopalismy juz te wojskowe dokumenty, a don Sebastian napisal w tym okresie tylko jeden list.
– Byl czlowiekiem o duzym znaczeniu i musial miec w okolicy wielu przyjaciol – rozwazal Bob. – Byc moze ktos mu pomagal lub moze widziano go tego dnia. Musimy znalezc cos, z czego dowiemy sie wiecej o tym, co robil lub nawet, co mowil.
– Och, to bylo tak dawno – powiedzial Diego z powatpiewaniem.
– Tak, ale w tamtych czasach nie bylo telefonu i ludzie pisali duzo listow i zawierali w nich duzo wiadomosci. Wielu prowadzilo pamietniki albo dzienniki. Moze byla nawet wtedy gazeta. Jestem pewien, ze znajdziemy niezle materialy w…
– Wiem – westchnal Pete. – Wracamy do Towarzystwa Historycznego. O rany, praca detektywa moze byc naprawde nudna.
Bob rozesmial sie.
– Wiekszosc starych papierow bedzie pewnie po hiszpansku, Pete, ominie cie wiec ich czytanie. Ale mozemy poczekac do jutra, zeby Jupiter mogl pomoc. Poza tym nie odrobilem jeszcze lekcji.
Pete ponownie wydal jek. Zupelnie zapomnialo lekcjach. Przeszli przez tame na strone, po ktorej biegla droga i gdzie zostawili rowery. Wlasnie gdy schodzili z tamy, Pete zatrzymal sie zaniepokojony.
– Diego? – zapytal nie spuszczajac wzroku z czegos po prawej stronie. – Czy na twoim ranczu ktos ma cztery duze, czarne psy?
– Psy? – powtorzyl Diego. – Ja nie…
– Widze je – przerwal mu Bob z niepokojem.
W pewnej odleglosci zobaczyli cztery duze, czarne psy. Biegaly po stronie rzeki Alvarow, powyzej rezerwuaru i poza wypalonym terenem. Dzikie, z wywieszonymi ozorami, szalaly wsrod drzew i gestych zarosli.
– Ojej, wygladaja okropnie groznie i… – zaczal Bob, gdy nie wiadomo skad rozlegl sie przejmujacy gwizd. Pete zawrocil na piecie i wskazal na druga strone tamy.
– To sygnal! Biegiem przez tame do tamtych drzew!
Psy pedzily w strone tamy, z otwartymi paszczami, ukazujac obnazone kly i czerwone jezory. Chlopcy gnali przez tame i dalej, przez kamienisty grunt ku odleglym o okolo piecdziesiat metrow starym debom.
– To… za… daleko! – dyszal Bob.
– Nie… zda… zymy! – sapal Diego.
– Szybciej, chlopaki! – ponaglal Pete.
Diego obejrzal sie.
– Pete! One plyna!
W dzikim poscigu za zdobycza, cztery psy skoczyly do rezerwuaru, zamiast okrazyc go i pobiec krotsza droga przez tame! Plynely szybko i wkrotce wypadly z wody i podjely poscig za uciekajacymi chlopcami. Zwloka byla jednak wystarczajaca!
Chlopcy dopadli rzedu starych, poskrecanych debow, wdrapali sie czym predzej na drzewa i siedzieli na grubych galeziach, patrzac z gory na skaczace i ujadajace psy.
Znalezli sie w pulapce!
Rozdzial 9. Aresztowanie
Rozlegl sie ponowny ostry gwizd. Psy przestaly warczec i skakac i polozyly sie pod drzewami.
– Patrzcie! – zawolal Bob. – Chudy i ten rzadca Cody!
Przez tame szli spiesznie ich szczuply nieprzyjaciel i gruby kowboj. Chudy szczerzyl zeby uradowany widokiem chlopcow siedzacych wysoko na drzewach. Zblizyli sie i Cody zawolal ostro na psy. Polozyly sie u jego stop, czujne i drzace, gdy patrzyl w gore na chlopcow. Jego male oczka blyszczaly i usmiechal sie zlosliwie.
– Zdaje sie, zesmy przylapali intruzow. Te drzewa rosna na gruncie Norrisa.
– Twoje psy nas tu zagnaly i ty wiesz o tym! – krzyknal Diego.
– A co wy i wasze psy robiliscie na ziemi Alvarow?! – zawolal Pete zaczepnie.
Cody usmiechnal sie:
– Jak zamierzasz to udowodnic, chlopcze?
– Widze tylko trzech intruzow na drzewach, na ziemi mojego taty – powiedzial Chudy z niewinna mina.
– Klopoty z intruzami, tak jak mowilem szeryfowi. – Cody z usmiechem skinal glowa w strone bitej drogi biegnacej przez ziemie nalezace do Norrisa, ktora nadjechal samochod szeryfa. – Chyba teraz nam uwierzy.
Samochod szeryfa zatrzymal sie. Szeryf i jego zastepca wysiedli i podeszli wolno do Cody’ego i Chudego.
– Co sie tu dzieje? – zapytal szeryf.
– Mamy trzech intruzow, szeryfie – odpowiedzial Cody. – Dzieciak Alvarow z kolegami. Mowilem panu, ze Alvarowie zachowuja sie, jakby to wszystko wciaz bylo ich ziemia! Pedza na nasz grunt swoje konie, lamia ploty i rozpalaja niedozwolone ogniska. Wie pan, jak niebezpieczne jest tu teraz ognisko.
Szeryf spojrzal w gore na chlopcow.
– Dobrze, chlopcy, zejdzcie z drzew. Cody, trzymaj te psy.
Chlopcy zeszli, a Gody uspokajal warczace psy. Szeryf przygladal sie dwom detektywom.
– Was dwoch znam, prawda? Pete Crenshaw i Bob Andrews z zespolu detektywistycznego! Wedle tego, co mi o was mowil komendant Reynolds, powinniscie sie lepiej zachowywac. Wchodzenie bez zezwolenia na cudza posiadlosc to powazna sprawa.
– Nie zrobilismy tego umyslnie, prosze pana – powiedzial Bob spokojnie. – Bylismy na ziemi Alvarow, a te psy nas tu zagonily.
– O, pewnie – prychnal Chudy. – Klamia, szeryfie.
– Ty jestes klamca, Chudy! – wybuchnal Pete.
– Szeryfie – kontynuowal Bob – jesli bylismy na ziemi Norrisa, kiedy te psy nas gonily, jak sie stalo, ze sa kompletnie mokre? Nie pada teraz.
– Mokre? – szeryf popatrzyl na psy.
– Tak – powiedzial Bob stanowczo. – Mokre, poniewaz przeplynely rezerwuar goniac nas, a rezerwuar i cale wzgorze nad tama sa na ziemi Alvarow!
Cody poczerwienial i odezwal sie gniewnie:
– Co ich pan slucha, szeryfie. Psy zmoczyly sie przedtem i tyle!
Szeryf spojrzal na niego twardo.
– No, Cody, te mokre psy podaja w watpliwosc twoje oskarzenie. Mam nadzieje, ze dowod rzeczowy, dla ktorego mnie tu zaciagnales, bedzie powazniejszy.
– Jest pewny – mruknal Cody. – Mam go w swoim wozie, tam nizej, na drodze.
– Jaki dowod rzeczowy? – zapytal Bob, gdy szeryf odszedl z Codym.
– Chcialbys wiedziec, co?! – wykrzywil sie Chudy.
Chlopcy i Chudy stali pod debem, czekajac na szeryfa, i rzucali sobie wsciekle spojrzenia. Szeryf wrocil sam pietnascie minut pozniej, z wielka papierowa torba. Skinal ponuro glowa w strone Diega i detektywow.
– W porzadku, mozecie juz isc, chlopcy. Nie wiem, kto tu mowi prawde, ale ostrzegalem Cody’ego, zeby trzymal psy na wlasnej ziemi. Teraz was ostrzegam: nie walesajcie sie po cudzym terenie.
Diego i Pete otworzyli usta, zeby zaprotestowac, ale Bob ich ubiegl.
– Tak, prosze pana, zapamietamy te przestroge – powiedzial i dodal od niechcenia: – Moze nam pan powiedziec, co jest w tej torbie?
– Nie twoja sprawa – warknal szeryf. – A teraz, wynoscie sie!
Trzej chlopcy odeszli z ociaganiem. Ostroznie okrazyli psy i poszli z powrotem do tamy, a przez nia na droge do swych rowerow. Gdy jechali droga Alvarow do ruin hacjendy, lunal znowu ulewny deszcz.
Mijajac ruiny zobaczyli Pica. Chodzil wolno po wypalonych pokojach, jakby w poszukiwaniu czegos, co moglo ocalec z plomieni.
– Znalazles cos? – zawolal Pete.
Pico podniosl glowe przestraszony, a potem zaklopotany.
– Szukam miecza Cortesa – wyznal. – Przyszlo mi na mysl, ze moze don Sebastian ukryl go w hacjendzie. Teraz, kiedy dom splonal, miecz mogl zostac odsloniety. Ale nie ma go tu – rozejrzal sie po ruinach i kopnal ze zloscia lezaca na podlodze dachowke.
– Za to jest Zamek Kondora! Znalezlismy go! – wykrzyknal Diego.