Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred. Страница 18

– Mowili, ze zgubili klucze i musieli wyrwac gniazdko rozrusznika jakiegos samochodu – rozwazal Jupiter. – Z tego wynika, chlopaki, ze byli w stajni, zanim sie spalila. To oczywiste, ze nie chca, by ktos znalazl klucze i dowiedzial sie, ze tam byli. Mozliwe, ze oni wlasnie ukradli kapelusz i podrzucili go kolo ogniska!

– Ale kim sa? – zapytal Pete ochryple.

– Nie wiem, musza byc jednak jakos wmieszani w pozar i aresztowanie Pica. Ja… Ciii!

Wszyscy zamilkli. Ktos biegl droga! Chlopcy wypatrywali przez geste krzewy i zobaczyli trzech kowbojow-wloczegow! Trzej grozni mezczyzni, ponurzy i milczacy, przebiegli kolo nich.

– Nigdy ich przedtem nie widzialem – szepnal Diego. – Jesli pracuja u pana Norrisa, to od niedawna.

– Wiec co tu robia? – zapytal Pete.

– Tego wlasnie musimy sie dowiedziec – odparl Jupiter.

– Ja tylko chcialbym miec nadzieje, ze juz tu nie wroca – powiedzial Bob.

Chlopcy czekali, nasluchujac uwaznie. Na drodze panowala cisza. Po nastepnych pietnastu minutach Jupiter westchnal nerwowo:

– Chyba ktorys z nas musi wyjsc i rozejrzec sie.

– Ja pojde – powiedzial Diego. – Scigaja Boba i Pete’a, nie mnie. I ja tu mieszkam, wiec nie beda podejrzliwi.

Szczuply chlopiec wysliznal sie szybko, tak by nikt nie zauwazyl, skad wyszedl. Wspial sie na droge, skrecil w lewo, w strone mostu i znikl im z oczu. W rurze Trzej Detektywi znowu czekali. Bob pierwszy uslyszal, ze ktos nadchodzi. Zaczal wysuwac sie na zewnatrz.

– Czekaj! – szepnal Pete. – Moze to nie Diego!

Czekali. Ktos stanal na wprost rury.

– Okay, chlopaki, droga wolna.

Diego! Detektywi wysypali sie z rury i Diego poprowadzil ich z powrotem na most nad Santa Inez. Wskazal w kierunku gor. Daleko na polnocy, na ranczu Norrisow, trzej kowboje oddalali sie polna droga.

– Dali za wygrana – Diego usmiechnal sie. – Jupe, jestesmy teraz mniej wiecej w tym miejscu, w ktorym chcielismy cos sprawdzic.

– Co sprawdzic? – zapytali Bob i Pete rownoczesnie.

Jupiter opowiedzial im o dzienniku porucznika i pokazal odbitke.

– O rany! – wykrzyknal Pete. – Don Sebastian rzeczywiscie uciekl! I musial miec ze soba miecz Cortesa!

– Jestem pewien, ze go mial, ale to, co porucznik napisal, nie pomoze nam w jego znalezieniu – powiedzial Jupiter z westchnieniem.

– Ale napisal… – zaczal Diego.

– Nie mogl widziec tego, co napisal – przerwal mu Jupiter. – W kazdym razie nie tam… Popatrz, pisze, ze wyszedl z hacjendy, to znaczy, ze byl po naszej stronie rzeki, czyli po stronie zachodniej. Patrzyl na druga strone rzeki, a wiec na wschod, mniej wiecej z tego miejsca. Pisze, ze widzial wzgorze, ale kiedy sie patrzy stad, nie ma zadnych wzgorz po drugiej stronie rzeki!

Za wezbrana rzeka teren byl plaski, daleko jak okiem siegnac.

– Pewnie – ciagnal Jupiter posepnie – musial sie pomylic. Albo w tym, gdzie byl, albo w tym, co pamietal, kiedy spisywal swoj dziennik.

Chlopcy patrzyli na siebie zgaszeni.

– Ugrzezlismy w slepym zaulku, chlopaki – powiedzial Jupiter.

Zdeprymowani wrocili do swych rowerow i ruszyli w powrotna droge do domu.

Rozdzial 14. Alvarom czas ucieka

W nocy znow rozpadalo sie na dobre i lalo przez caly nastepny dzien. Detektywi nie mieli czasu na rozmowy o mieczu Cortesa ani na podjecie proby zidentyfikowania kluczykow samochodowych ze spalonej stajni. Po lekcjach przez cale popoludnie mieli dodatkowe zajecia szkolne.

– Tak czy siak nie mamy zadnych nowych wskazowek – powiedzial Pete smutno.

Diego odwiedzil po poludniu Pica i pokazal mu klucze. Opisal bratu trzech kowbojow. Ale Pico nie rozpoznal kluczy i nie mial pojecia, ani kim sa trzej obcy, ani dlaczego interesowala ich spalona stajnia.

– Chyba ze pan Norris ich najal, zeby nas zmusili do opuszczenia rancza – powiedzial starszy Alvaro z gorycza.

Tego dnia po obiedzie Trzej Detektywi poszli raz jeszcze do biblioteki i do Towarzystwa Historycznego. Ponownie przejrzeli stare gazety, dzienniki, pamietniki, wspomnienia i raporty armii Stanow Zjednoczonych. Ponownie odczytali tez sfalszowany raport o smierci don Sebastiana, doniesienie o dezercji sierzanta Brewstera i jego dwoch kompanow, zastanawiajacy list don Sebastiana, z Zamkiem Kondora w naglowku, i ustep z dziennika amerykanskiego porucznika, najwidoczniej niescisly. Nie zdolali jednak znalezc nic nowego, nic, co by wygladalo na wazne.

Deszcz padal przez cala noc i caly kolejny dzien. W regionie ogloszono zagrozenie powodzia. Po szkole zarowno Bob, jak i Pete mieli jakies zajecia w domu. Diego poszedl znowu zobaczyc sie z bratem, a Jupiter powlokl sie znuzony do Towarzystwa Historycznego kontynuowac ciezka prace detektywa.

Poznym popoludniem Bob i Pete spotkali sie w Kwaterze Glownej. Zdjeli swe mokre plaszcze i w oczekiwaniu na Diega i Jupitera, skulili sie przy malym elektrycznym grzejniku.

– Myslisz, Bob, ze kiedykolwiek odnajdziemy ten miecz? – zapytal Pete.

– Nie wiem. Gdyby to sie wszystko nie wydarzylo tak dawno… Jest pelno raportow o strzelaninie wsrod wzgorz miedzy lokalnymi Meksykanami i armia Stanow Zjednoczonych i poscigach, ale trudno powiedziec, czy byli w to wmieszani don Sebastian albo ci trzej dezerterzy.

Z Tunelu Drugiego wyszedl Diego i wspial sie przez otwor w podlodze. Byl jeszcze bardziej smutny niz przez ostatnie dwa dni. Pete i Bob patrzyli na niego zaniepokojeni.

– Czy cos sie stalo Picowi?! – zawolal Bob.

– Czyzby wpadl w jeszcze wieksze klopoty? – zawtorowal Pete.

– Nic mu sie nie stalo, ale sytuacja jest coraz gorsza. Dla nas wszystkich.

Nieszczesny chlopiec zdjal kurtke i usiadl obok detektywow przy rozpalonym grzejniku. Krecil bezsilnie glowa.

– Senor Paz sprzedal nasz dlug hipoteczny panu Norrisowi.

– Nie mow! – jeknal Pete.

– Przeciez obiecal czekac tak dlugo, az… – zaczal Bob.

– To nie jego wina. Potrzebuje pieniedzy, a teraz Pico jest w wiezieniu, wiec niepredko bedziemy mogli zwrocic dlug. Poza tym Pico musi miec pieniadze na kaucje i na swoja obrone. Pico sam powiedzial don Emilianowi, zeby teraz sprzedal hipoteke.

– Tak mi przykro, Diego – powiedzial cicho Bob.

– Rzeczywiscie, to wyglada beznadziejnie – odezwal sie Pete. – Nie mozemy odnalezc miecza bez dalszych poszukiwan, a teraz zostalo na nie niewiele czasu. Myslisz, ze jak dlugo…

Za plyta, od strony Czerwonej Furtki Korsarza, rozleglo sie nagle dudnienie i szuranie. Jupiter wpadl do srodka, mokry i zdyszany.

– Chudy biegl za mna! – wysapal. – Ale zmylilem go i nie widzial, jak sie przekradalem przez Czerwona Furtke Korsarza.

– Dlaczego cie gonil? – zdziwil sie Diego.

– Nie zatrzymalem sie, zeby go o to zapytac – odpowiedzial Jupiter bezmyslnie. – Moze chcial tylko pogadac, ale ja wolalem dostac sie tutaj bez tracenia czasu na gadanie z Chudym! Chlopaki, znalazlem…

Przerwal mu glosny lomot, jakby cos ciezkiego spadalo na zlom wokol przyczepy. Potem huknelo w innym miejscu skladu, gdzies w poblizu. Z zewnatrz, wsrod deszczu, dobiegl ich glos Chudego:

– Wiem, ze jestes tu gdzies, Tlusciochu! Zaloze sie, ze wszyscy tu jestescie! Nie myslcie, ze jestescie tacy madrzy!

Znowu trzask! Chudy stal na zalanym deszczem placu i rzucal ciezkimi przedmiotami w sterty zlomu. Wiedzial, ze detektywi sa gdzies ukryci, ale nie byl pewien gdzie.

– Wcale nie jestescie tacy madrzy, jak wam sie wydaje, slyszycie?! – wrzeszczal. – Dobralismy sie teraz do waszych meksykanskich kumpli, madrale! W sobote zabieramy ich ranczo, slyszycie?!

Czterej chlopcy w przyczepie patrzyli na siebie. Tylko Jupiter byl zdziwiony. Nie powiedzieli mu jeszcze, ze don Emiliano sprzedal hipoteke.

– W sobote koniec! – wydzieral sie Chudy. – Nie ma sposobu, zebyscie teraz pomogli tym przybledom! Wszystko jedno, co tam teraz knujecie! Przegraliscie tym razem, wielkie asy! – rozesmial sie wrednie. – Milych snow, tepaki! Milych snow!