Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred. Страница 20
Jupiter spojrzal nerwowo za siebie, na zalana tame.
– Zakladam, ze tama wytrzyma – powiedzial. Niewysportowany przywodca nie byl dobrym plywakiem.
– Zawsze wytrzymywala – powiedzial Diego. – Oczywiscie, jest bardzo stara.
– To naprawde pocieszajace – mruknal Pete.
Po drugiej stronie blotnistej drogi chlopcy weszli na waski szlak, ktory biegl miedzy niskimi debami i przez geste zarosla. Rzadko z niego korzystano, byl wiec bardzo zarosniety. Przecinal skaliste zbocze i wiodl do malego kanionu, wtulonego miedzy dwa wieksze wzgorza. W ten pochmurny dzien wawoz byl ciemny i cienisty.
– Tedy, chlopaki! – wskazal Diego.
Pod masywny nawis skalny wcisnieta byla malenka, walaca sie juz chatka, niemal niewidoczna za drzewami i wysokimi krzewami. Miala plaski dach z zardzewialej blachy i sciany z nie ociosanych desek. Drzwi oderwaly sie, gdy Diego je otworzyl, i runely na ziemie w tumanie kurzu. Chata i ziemia wokol byly suche, nawis skalny oslanial je od deszczu.
Wnetrze stanowila jedna izba, z klepiskiem w miejsce podlogi. Nagie listwy zespalaly deski scian, a blaszany dach spoczywal bezposrednio na nie oslonietych, waskich belkach. Nie bylo tam sprzetow, poza zardzewialym starym piecem, ktory kiedys ogrzewal chate.
– Wspaniale miejsce na ukrywanie sie przez pare lat. Nie wytrzymalbym tu nawet dwoch dni! – wykrzyknal Pete.
– Zmienilbys zdanie, gdyby cie scigali zolnierze i gdybys mial cenny miecz, ktory chciano by ci ukrasc – powiedzial Jupiter. – Ale przyznaje, ze dosc tu golo.
– Zbyt golo – zauwazyl Bob. – Zadnych wnek, szafek, zakatkow czy szczelin. Tutaj nic nie mozna schowac.
Diego popatrzyl na gole, nie wykonczone sciany i sufit.
– Rany, Bob ma racje. Nie mozna.
– A podloga? – podsunal Pete. – Don Sebastian mogl tu zakopac miecz i nie oznaczyc miejsca.
Jupiter potrzasnal glowa.
– Nie, gdyby zakopal, swieza ziemia bylaby przez dluzszy czas widoczna. Nie sadze, zeby to ryzykowal. Jednakze…
Korpulentny Pierwszy Detektyw wpatrywal sie z namyslem w zardzewialy piec. Gora wychodzila z niego rura i przebijala sie przez dach na werande, nozki staly na kamiennej plycie.
– Ciekaw jestem, czy ten piec da sie latwo przesunac.
– Sprobujmy – powiedzial Bob.
Wysoki Drugi Detektyw pchnal piec, ktory mimo ze masywny i ciezki, przesunal sie. Nozki nie byly przymocowane do kamiennej plyty. Krotki kolnierz laczyl rure z piecem.
– Przesun w gore ten kawalek – powiedzial Jupiter, a Pete natychmiast wykonal polecenie.
– Rany, zardzewialo na amen.
– W 1846 roku nie bylo zardzewiale. Odlam to, jesli nie mozesz inaczej. Za pomoca narzedzi wyjetych z torby rowerowej Boba, Pete zlamal zardzewiala rure tuz nad piecem. Nastepnie wszyscy czterej zsuneli piec z plyty. Pete uklakl i staral sie ruszyc plaski kamien.
– Uff – steknal. – To za ciezkie.
– Sprobuj tutaj – Diego podszedl do sciany. – Ta gruba listwa wyglada na obluzowana.
Jupiter pomogl Diegowi oderwac listwe od sciany, podczas gdy Bob i Pete przetoczyli piec blizej plyty. Pete wykopal ziemie przy plycie na jej grubosc, po czym zrobil dziure dosc duza, zeby wsunac listwe pod plyte. Wykorzystujac piec jako punkt oparcia dzwigni, wsparli na nim listwe w polowie jej dlugosci i uwiesili sie w czworke na jej drugim koncu.
Plaski kamien uniosl sie, a potem opadl, odslaniajac mala gleboka dziure! Diego pochylil sie nad nia.
– Cos tu widze! – wykrzyknal, nim Bob zdazyl zapalic latarke.
Siegnal, jak mogl najglebiej, i wyciagnal krotki kawalek postrzepionej liny, gruby arkusz papieru, zbrazowialego ze starosci, i dlugi rulon plotna pokrytego smola. Diego obejrzal pozolkly papier.
– To po hiszpansku… Chlopcy! To jest odezwa armii Stanow Zjednoczonych z 9 wrzesnia 1846 roku. Cos o prawach ludnosci cywilnej.
– To smolowane plotno jest akurat dosc duze, zeby owinac w nie miecz – powiedzial Jupiter, Drzacymi rekami zaczal rozwijac rulon.
– Pusty! – jeknal Pete, gdy rulon rozwinal sie zupelnie.
– Diego, czy jest tam cos jeszcze?! – zawolal Jupiter.
Bob stanal z latarka nad dziura, a Diego zagladal do srodka i obmacywal dziure reka.
– Nic, nie ma nic… Chociaz czekaj! Mam cos! Ale to… to tylko maly kamyk.
Dltgo wysunal reke z dziury zawiedziony i otworzyl dlon. Lezal na niej maly kamien, utytlany w ziemi. Wytarl go w swoja koszule. Teraz maly, niemal kwadratowy kamyk nabral koloru glebokiej, skrzacej zieleni!
– Czy to…? – zaczal Bob.
– Szmaragd! – wykrzyknal Jupiter. – W tej dziurze musial byc miecz Cortesa! To tu na poczatku ukryl go don Sebastian. Kiedy umknal sierzantowi Brewsterowi, wzial go stad i schowal gdzie indziej. Moze ktos sie wygadal, ze miecz jest tutaj, a moze nie uznal chaty za dostatecznie bezpieczna kryjowke.
– Mial racje. Znalezlismy ja dosc szybko – powiedzial Bob.
– Nie probowalby wiec ukrywac sie tu samemu – zauwazyl Diego. – To nie moze byc wlasciwe miejsce.
– Nie – zgodzil sie Jupiter. – Ale szmaragd jest dowodem, ze sie do niego zblizamy. Jedno klamstwo wiecej w raporcie sierzanta Brewstera. Miecz byl tutaj, poki don Sebastian nie przyszedl po niego tej nocy i nie ukryl go gdzies indziej. Ukryl miecz i ukryl sie sam, i wszystko to musial zrobic szybko.
– Jupe? – przerwal mu nagle Pete. – Co to za odglosy?
Nasluchiwali. Z zewnatrz dochodzil glosny szum, podobny do zsuwania sie lawiny.
– Deszcz! – powiedzial Bob. – Pada wszedzie z wyjatkiem tego miejsca pod nawisem skalnym. Ho, ho! To istny potop!
– Nie, slysze jakis inny odglos. A wy slyszycie? – spytal Pete.
Jupiter potrzasnal glowa, a Bob wzruszyl ramionami. Ale Diego cos uslyszal.
– Glosy! – szepnal. – Ktos jest tam na dworze.
Wyslizneli sie z chaty i przykucneli za rosnacymi przed nia gestymi krzewami. Trzej kowboje-wloczedzy brneli w ulewnym deszczu przez maly kanion. Przez szum deszczu niosly sie ich glosy:
– …dzialem, jak szli tedy, Cap,… rech.
– …ajmy sie… szlaku.
Mezczyzni przeszli kolo chaty, nie zauwazywszy jej pod nawisem i znikli za nastepnym wzgorzem. Jupiter wstal.
– Nie wroca przez jakis czas. Pojdziemy z powrotem do Zamku Kondora, nim nas zobacza. Chodzcie.
Lecz tym razem Jupiter sie mylil! Chlopcy byli jeszcze w otwartym kanionie, gdy za nimi rozlegly sie krzyki:
– Hej tam wy czterej!
Nikt nie musial rzucac komendy “biegiem”!
Rozdzial 16. Wszystko plynie!
Chlopcy wypadli z waskiego, zarosnietego szlaku na blotnista droge. Bez tchu rozgladali sie to w prawo, to w lewo, nie wiedzac, dokad uciekac.
– Jesli pobiegniemy droga w dol, ci kowboje dopadna nas, nim dotrzemy do lokalnej szosy! – powiedzial Pete.
– A jak zaczniemy sie wspinac na wzgorze, to nas zobacza! – krzyknal Bob.
– W gore drogi i przez tame tez nie mozemy isc – dodal Diego. – Jest cala zalana, zmyje nas z niej.
Sparalizowani, niezdecydowani chlopcy stali w strumieniach deszczu na drodze.
Za nimi trzej kowboje przedzierali sie przez geste zarosla, klnac i zlorzeczac, gdyz w poscigu za chlopcami wpadali na siebie nawzajem. Bylo slychac wsciekly glos czarnowlosego Capa, gdy poganial pozostalych.
– Szybko! – krzyknal Pete. – Sprobujmy uciekac droga!
– Nie, pobiegniemy w dol do strumienia – zakomenderowal Jupiter – az do jego konca przed tama! Beda pewni, ze w tamta strone nie ucieklismy, wiec to jedyny wybor.
Nie tracac wiecej czasu, chlopcy zaglebili sie w koryto strumienia. Czepiali sie skarp glebokiego koryta, starajac sie utrzymac nad poziomem wody, ktora je niemal wypelnila. Pod oslona stromych scian koryta i gestych zarosli, podjeli uciazliwa droge w strone tamy.
Powyzej, na drodze ciezkie buty chlapaly w blocie. Chlopcy z bijacymi sercami przylgneli plasko do skarpy. Trwali cicho i bez ruchu pod oslona krzakow. Niemal wprost nad nimi rozbrzmiewaly trzy ochryple, rozezlone glosy: