Zwyczajne zycie - Chmielewska Joanna. Страница 16
Czwartego dnia pani Marta uslyszala przypadkiem fragment rozmowy pomiedzy swoimi dziecmi i wlos zjezyl jej sie na glowie.
– Ten doktor z Zoliborza to porzadny czlowiek – powiedziala Tereska do Januszka, czyszczacego hurtem wszystkie swoje buty na schodkach przed kuchennym wejsciem. – Nie jest pazerny na forsa, dalo sie z nim zalatwic. Nie badz swinia, pozycz rower.
– Riksza bylaby lepsza – odparl Januszek niechetnie. – Jedna moze wiezc druga. A w ogole to obie jestescie glupie i niezyciowe. Wykonczycie sie w tydzien.
– Sam jestes glupi i niezyciowy. Uwazasz, ze co, urodze te riksze? Pozycz rower, obcy ludzie maja zyczliwosc dla uposledzonych dzieci, a ty jak taki samolubny pien!
– Mnie nieslubne podrzutki nic nie obchodza. Jak ty sie wyglupilas, to jest twoja prywatna sprawa…
Wiecej, pani Marta, znieruchomiala ze zgrozy, nie uslyszala, bo rozgniewana Tereska zbiegla ze schodow z zamiarem zdzielenia Januszka w potylice szczotka od butow. Januszkowi udalo sie zrecznie uniknac ciosu, konwersacja pomiedzy rodzenstwem przybierala jednakze charakter zbyt gwaltowny, zeby sie dalo ja dokladnie zrozumiec.
– Dzieci, nie bijcie sie – powiedziala mechanicznie pani Marta i udala sie do kuchni z ciezkim sercem i przerazeniem w duszy.
Sprawa wydawala jej sie delikatna i zastanawiala sie, jak ja zalatwic. Tereska byla niemal nieuchwytna, odmawiala wyjasnien, zaslaniajac sie brakiem czasu. Byla wprawdzie na ogol prawdomowna i wiadomo bylo, ze niczego sie nie wyprze ani nie sklamie; przycisnieta, mogla sie jednakze zaciac w uporze i tym bardziej odmowic. Ostatnio wydawala sie tez dziwnie roztargniona… Wlasciwie jedyna szansa, to dowiedziec sie czegos od Januszka.
Januszek lezal juz w lozku, kiedy pani Marta udala sie do sluzbowki pod pozorem sprawdzenia stanu jego skarpetek.
– Po co wam riksza? – spytala z pozorna obojetnoscia przegladajac zawartosc polki.
Wsparty na lokciu Januszek z niepokojem obserwowal matke, pelen obaw, czy nie znajdzie przypadkiem kawalkow puszki po oleju silnikowym, ktorej nie zdazyl dokladnie wyszorowac, a ktora byla mu niezbedna do zaplanowanej produkcji bomby. Sasiedztwo puszki z garderoba mogloby wzbudzic dezaprobate matki.
– Co? – zdziwil sie. – Jaka riksza?
– Zdaje mi sie, ze slyszalam, jak rozmawialiscie o jakiejs rikszy i rowerze. Ty i Tereska. Po co wam to?
– A! To nie ja, to Tereska. Mnie to na nic.
– A jej po co?
– Do transportu.
– Do jakiego transportu?
Januszek opadl na poduszke i podlozyl sobie rece pod glowe, zapominajac na chwile o blachach z puszki…
– One zglupialy – rzekl wzgardliwie. – Po calym wojewodztwie woza drzewka.
Pani Marta dotarla wlasnie do dziwnych kawalow brudnej, zaolejonej blachy, ukrytej pod koszulami i swetrami, ale nawet nie zwrocila na to uwagi.
– Jakie drzewka?
– Owocowe. U nich w szkole zwariowali. Kaza im skombinowac miliony owocowych drzewek i zasadzic sad. Gdzies tam. I one lataja po rozmaitych ludziach, wyszarpuja od nich te drzewka i woza do szkoly, jak glupie, piechota przez cale miasto. Pewnie, ze riksza byloby lepiej.
Pani Marta poczula, jak od ogromnej ulgi robi jej sie slabo. Zaniechala dalszego przegladania polki i mechanicznie zaczela na powrot skladac skarpetki.
– A co maja do tego uposledzone dzieci? – spytala ostroznie.
– Ten sad ma byc dla dzieci. Tereska mysli, ze mnie wezmie pod wlos. Macha mi przed nosem tymi dziecmi i chce, zebym jej pozyczyl rower, a chala, sam go zreperowalem, a one mi znow zepsuja. Ja jej roweru nie dam, to mowy nie ma! Niech sobie wynajma ciezarowke.
– A nie wiesz przypadkiem, dlaczego one to robia poznym wieczorem?
– A kiedy? Sam bym wozil poznym wieczorem! Im chodzi o to, zeby bylo ciemno, zeby ich nikt nie widzial, bo wygladaja jak glupie z tym stolem na kolkach. Dziwie sie, ze jeszcze ich kronika nie sfilmowala. Czysty cyrk!
Pani Marta uznala, ze dowiedziala sie dosyc. Na wszelki wypadek musi, oczywiscie, porozmawiac z Tereska, ale teraz ma juz przynajmniej sprecyzowana plaszczyzne rozmowy. Zostawila syna i poszla czatowac na corke.
Tereska wrocila kwadrans po jedenastej, ciezko spracowana i bardzo spiaca. Widok matki, wyraznie czekajacej na nia, nie ucieszyl jej w najmniejszym stopniu. Niechetnie zatrzymala sie po drodze na gore.
– Milicja sie o ciebie pytala – powiedziala pani Marta, myslac rownoczesnie, ze jak na chlodne, jesienne wieczory, Tereska jest stanowczo za lekko ubrana i ze juz sama nie wie, co z nia najpierw omawiac. – Co to za historia z tymi jakimis przestepcami, ktorych macie rozpoznawac?
– A co, zlapali ich? – zainteresowala sie gwaltownie Tereska i zeszla o jeden stopien nizej.
– Nie wiem. O co tu w ogole chodzi? Dlaczego nie masz swetra? Wiesz, ze ja pod tym wzgledem nie przesadzam, ale w tym stroju przeciez musi ci byc zimno!
– Zimno? – prychnela Tereska z irytacja, wspominajac droge z Zoliborza z ladunkiem, obsuwajacym sie na kazdym krawezniku. Pojazd razem z sadzonkami wazyl ladne kilkadziesiat kilo. – Potem oplywam, a nie zadne zimno! Sprobuj przepchnac przez cale miasto piecdziesiat kilo, zobaczysz, jak ci bedzie zimno!
Pani Marta ucieszyla sie, ze Tereska sama zaczela, rownoczesnie jednak poczula, ze gubi sie w tematach. Tajemniczosc Krzysztofa Cegny, mlodego, przystojnego osobnika, ktory istotnie kilka razy pytal o Tereske, wydawala jej sie niepokojaca. Ostrzezenie pani Miedlewskiej, drzewka, sweter, przestepcy, pchanie ciezarow przez miasto…
– No wlasnie – powiedziala pospiesznie. – Moje dziecko, czy tego nie mozna inaczej zorganizowac? Dlaczego z Zoliborza? To jest, chcialam powiedziec, dlaczego przez cale miasto? Wiem, ze robicie cos dla szkoly, ale nic z tego nie rozumiem i w ogole badz uprzejma cokolwiek wyjasnic.
– Teraz? – spytala Tereska tonem namietnego protestu.
– Owszem, teraz – odparla stanowczo pani Marta, ktora sama byla zdania, ze nie jest to najwlasciwsza pora na rozmowy pedagogiczne. – Giniesz gdzies po calych dniach i wracasz o skandalicznej porze. Co to wszystko znaczy?
Tereska westchnela ciezko i zrezygnowana usiadla na stopniu. Bylo rzecza oczywista, ze zdobywanie i transport drzewek na sad dalyby sie zorganizowac racjonalniej, to znaczy racjonalniej w pojeciu otoczenia.
Dla niej samej zastosowana metoda byla jedyna mozliwoscia do przyjecia, w gre wchodzil bowiem Bogus. Zadna miara nie mogla przyznac sie do motywow swojego dzialania, nikt by tego nie potrafil zrozumiec i nikt sie o tym nie mogl dowiedziec.
Do diabla – pomyslala gniewnie – czy ciagle ktos sie musi czepiac i pytac, i wtracac? Czy nie mozna dac mi swietego spokoju?
– Jeden doktor na Zoliborzu dal nam pietnascie sztuk – powiedziala niechetnie, nie zdajac sobie sprawy, jaki ciezar zdejmuje z serca swojej matki, i nie zastanawiajac sie, skad ona ma wiedziec, o jaki towar tu chodzi. – W tamta strone czasem udaje nam sie jechac tramwajem, ale z powrotem musimy isc piechota, a ludziom najwygodniej jest zawsze zalatwiac wieczorem. Wozimy na tych saniach Okretki, to znaczy, one maja kolka. Kazdy woli wieczorem, bo wtedy nie przeszkadzamy w pracy.
– A czy nie rozsadniej byloby zamowic jakas ciezarowke i przewiezc wszystko hurtem?
– Jak hurtem, skoro my dostajemy codziennie po trochu! I w roznych miejscach. Gdyby ten polglowek, moj brat, pozyczyl nam swoj rower, byloby o wiele latwiej, ale to jest nieuzyta swinia, powinnas sie nim zajac. Nie wiem, co z niego wyrosnie…
– A czego chce milicja?
– Nic takiego – mruknela Tereska, zadowolona, ze kwestia organizacji dnia przechodzi bezbolesnie. Steknela i wstala ze stopnia. – Mamy rozpoznac jakichs facetow, ktorzy sie placza po dzialkach. Ja ide spac, jestem zmeczona jak wol roboczy.
– Czekaj – powiedziala z wahaniem pani Marta i zaryzykowala. – A co to za historia z jakims dzieckiem?
– Co? – zdziwila sie Tereska. – Z jakim dzieckiem?
– Nad ktorym rozpacza Okretka. Jakies dziecko, maltretowane czy porzucone…