Tomek w grobowcach faraon?w - Szklarski Alfred. Страница 84

Widze, Janie, ze sie usmiechasz. Domysliles sie, o co chodzi. Dziekuje, ze znajac odpowiedz, nie przerwales mojej opowiesci. Teraz i ja wiem, ze niegdys taka nazwe nadawano w islamie wojownikowi poleglemu w swietej wojnie. Dzis muzulmanie przyznaja te godnosc ascetom, wedrujacym mnichom lub pustelnikom. No, Tadku, nie smiej sie! I dla mnie dzis tez jest to zabawne, ale wtedy? Coz bowiem wspolnego moglem miec z ptakiem albo z muzulmanskim zakonnikiem? Pytalem wiec ciagle Ugzana:

– Dlaczego? Dlaczego wlasnie ja?!

Odpowiedz byla bardzo prosta. Otoz od kilku lat w rodzinnych stronach Tuaregow mieszka dziwny Europejczyk, zwany przez nich “marabutem”. Nie mam pojecia, kim jest, oprocz tego, ze wiem, iz czyni wiele dobrego. Ulepil sobie dom z suchego blota i trzciny. Mieszka w nim, przyjmuje wielu ludzi, czasem nawet leczy. Dzieli sie tym, co ma i jest pobozny. Ugzan podkreslil tez, ze “marabut” ulatwia kontakty z “dzikimi poganami”, jak Tuaregowie nazywaja Francuzow i wszystkich Europejczykow [209] . Zauwazylem w opisie owego czlowieka, ktory mieszka wsrod Tuaregow, wiele zabobonnego niemal zachwytu, leku i ciekawosci.

– No dobrze – powiedzialem do Ugzana. – Dlaczego wiec mnie takze nazywacie marabutem?

No i wytlumaczyl mi! Otoz ow francuski “marabut” mieszka wsrod Tuaregow, ale sasiedniego plemienia. “Moi” takze marzyli, by miec swojego “marabuta”. Kiedy znalezli mnie na pustyni, uznali to za dar niebios. Ponadto jestem ponoc do tamtego podobny.

No, no, dobrze wam sie smiac! Jezeli zostalem honorowym czlonkiem plemienia Apaczow, to czemu u licha nie mieliby mnie przyjac Tuaregowie?

Walka rozbojnikow

I tak z koniecznosci stawalem sie powoli czlowiekiem pustyni. Nabieralem obyczajow Tuaregow. Jak oni zaczalem nosic na twarzy zawoj, tak dobrze chroniacy przed pylem i zarem. Dotarlismy, jak sie zorientowalem, w okolice oazy Selima, gdzies na wysokosci miedzy druga a trzecia katarakta Nilu. Przewodnik raz po raz wciagal powietrze, a Ugzan twierdzil, ze czuc zapach wody. Nawet zwierzeta jakby przyspieszyly tempo. Zauwazylem rowniez, ze od kilku dni Tuaregowie stali sie ostrozniejsi. Przodem wysylali kogos na zwiady, nosili w pogotowiu bron, gesciej rozstawiali nocne straze.

Byl poranek, typowy na pustyni. Nad naszymi glowami przelecialo wlasnie stado stepowek. Podobne do golebi, mignely brazowo-czarno-zoltymi koncami pior, a mnie zalala wprost tesknota. Przypomnialy mi sie warszawskie golebie i ich hodowcy, moi koledzy ze szkoly. Stepowki przemknely nad nami w kierunku Nilu, a ja zdziwilem sie nieco, ze nikt do nich nie strzelil. Ich smaczne mieso urozmaiciloby przeciez jednostajna, daktylowo-mleczna diete.

To, co wydarzylo sie pozniej, trwalo szybciej chyba niz moje opowiadanie. Zanim wzeszlo slonce, bylo po wszystkim… Karawana Tuaregow chyba przestala istniec…

Oto na wysokiej wydmie przed nami ukazala sie postac na dromaderze, odziana w piekne szaty. Jak sie pozniej okazalo, byla to kobieta. Doszedl mnie jej przerazliwy, wibrujacy, powtorzony kilkakrotnie okrzyk:

– Lilli-lilli-lu!

Zanim jeszcze zdolalem sie dokladnie rozejrzec, pojawily sie tumany pylu i kurzu wzniecone przez szarzujacych konno wojownikow. W dzikim szale i pedzie byli przerazajacy. Cos krzyczeli. Myslalem, ze to okrzyk bojowy, ale ze zdumieniem zrozumialem, ze szyderczo nas pozdrawiaja, wrzeszczac:

– Salem alejkum – a to przeciez znaczy “pokoj z wami”. Chyba ze chodzilo im o pokoj smierci.

Nie zastanawialem sie nad tym, bo zostalem zaatakowany. Z pylu wylonil sie jezdziec, dosiadajacy jakiegos poteznego ogiera. Szarzowal wprost na mnie. Jakim cudem uniknalem rzuconej z ogromna sila lancy, nie mam pojecia. Zareagowalem raczej instynktownie na sam zamach jego ramienia. Dzida wbila sie w piach tuz za mna. Chwycilem ja, by sie jakos uzbroic i katem oka zauwazylem, ze przeciwnik ciska we mnie druga. I tej zdolalem uniknac. Wyrwana z ziemi lanca zaslonilem sie przed ciosem palasza, zadanym z taka sila, ze zdretwialy mi rece. Co bylo dalej? Nie pamietam dokladnie, sam nie wiem… Ale uratowalem sie chyba dzieki sprawnosci fizycznej i surowemu trybowi zycia, jaki od lat prowadze…

Najpierw jednak, opowiem o czyms, co moze was i rozsmieszy. Wykonalem jakis przedziwny skok i utkwil mi w glowie jeden tylko szczegol. To bylo jak jakis blysk, ktory pozostal w pamieci. W ulamku sekundy zobaczylem strzemie. Dlaczego to takie dziwne? Dlatego, ze nie spoczywala w nim stopa, a jedynie duzy palec u stopy jezdzca. Widze, ze cos wam to przypomina. Mnie tylko smieszy, ze pamietam tak drobny szczegol.

W jaki sposob schwycilem mojego przeciwnika w tym moim skoku, nie wiem. W kazdym razie obaj znalezlismy sie na piasku, w pyle i kurzu. On wyladowal na plecach, ja, szczesliwie, na nim. Chwycilem go za gardlo, by zdusic i obezwladnic. Przeciwnik wyraznie slabl i zwyciestwo bylo bliskie, gdy poczulem nagle bol w skroni i stracilem przytomnosc…

Po pewnym czasie podnioslem glowe i pomyslalem, ze jestem w raju. Zniknela pustynia. Szumiala woda rzeki, a tutaj mogl to byc tylko Nil. Wzdluz brzegu rozciagaly sie zyzne pola uprawne i gaje. Urzadzenia nawadniajace pracowaly, obficie niosac zyciodajny plyn.

Nad pelnymi zieleni wyspami wrzeszczaly rozmaite ptaki. Znowu zobaczylem stepowki. Nadlecialy stadem nad rzeke i pikujac w dol, nurkowaly. Wesolo mknely, popychane wiatrem, feluki. Przy brzegu pasly sie wielblady i konie.

Gdzies czytalem czy slyszalem, ze jesli obok siebie spotyka sie jezdzcow na koniach i wielbladach, to widomy znak tego, ze jestesmy w okolicach srodkowego Nilu, piatej katarakty i Berberu. Tak tez bylo!

Z zachwytem patrzylem na ten raj. Ale zachwyt trwal tylko chwile. Poczulem dotkliwy bol, a gdy chcialem ustalic, w ktorym miejscu mam guza, okazalo sie, ze rece mam zwiazane. Wokol siedzieli jacys czarni ludzie… Kim byli? Okazalo sie, ze to sudanskie plemie Asz Sza’ikija – rozbojnicy pustyni.

Bylem wiec jencem wojennym i lupem zdobytym w czasie napasci na karawane Tuaregow. Co sie z nimi stalo, co stalo sie z zaprzyjaznionym Ugzanem, nie wiem… Moim nowym zdobywcom probowalem tlumaczyc, ze jestem wazna osobistoscia. Rozumieli mnie doskonale, bo co najmniej kilku z nich dobrze mowilo po angielsku. Niezbyt jednak wierzyli moim zapewnieniom. Nazajutrz wywiezli mnie w glab Pustyni Nubijskiej.

Propozycja

Caly czas bylem dyskretnie pilnowany. Co ze mna zamierzali zrobic Sza’ikijczycy? Powiedzieli, ze sprawdza moja relacje. Zbytnio mi jednak nie ufali. Jezeli bowiem mowilem prawde, to moglem zaswiadczyc o ich barbarzynskim napadzie na Tuaregow. Jesli klamalem, to bylem po prostu kims, kto z nimi walczyl.

Czekajac, obserwowalem wiec ich codzienne zycie i robilem notatki. Dzieci zbieraly na pustyni osty, ciely je i mieszaly z bydlecym nawozem, suszac na sloncu. Tak uformowane kawalki sluzyly potem za opal. Starsi czyscili welne i mieszajac ja z wloknami palmowymi, szyli rozne ubiory. Kobiety zajmowaly sie wyrabianiem produktow mlecznych, miedzy innymi smakowitych serow.

Ktoregos wieczora, przed jakims swietem czy zawodami, polaczonymi z targiem, zewszad zaczeli zjezdzac goscie. Mialem nadzieje, ze uda mi sie zaplatac i uciec. Ale i tym razem nic z tego nie wyszlo. Dlaczego? Zaraz o tym opowiem.

Wyszedlem na gorujace nad okolica wzgorze. Byla przedwieczorna cisza i bezruch. Zza jakiegos krzaka wyskoczyl nagle zajac. Wyploszyli go szakal, ktory ruszyl za nim w pogon, ale szybko zrezygnowal i zawrocil. Niespodziewanie w dali pojawil sie oblok kurzu, z ktorego po pewnym czasie poczely wylaniac sie postacie dwoch jezdzcow.

“Jeszcze jacys spoznieni goscie” – pomyslalem. Powoli zblizali sie do mnie. Obserwowalem ich caly czas, gdy moja uwage zwrocil znow ruch w poblizu. Szarak, przeploszony przez szakala, zatoczywszy kolo, wracal ostroznie do swej kryjowki. Na to tylko czekal zaczajony wrog. Kilka szybkich susow i dokonal sie jeszcze jeden dramat pustyni.

W miedzyczasie jezdzcy znacznie sie zblizyli. Jeden zauwazyl mnie i pokazal drugiemu, po czym zaczeli wspinac sie na wzgorze. Stalem z odkryta glowa, czekajac az podjada. Twarze mieli ukryte pod zawojami, ale oczy obu wydaly mi sie znajome. Kiedy mnie zobaczyli, spojrzeli po sobie.

– Witajcie – powiedzialem po angielsku i zaraz dodalem: – Salem alejkum.

Nie odpowiedzieli. Gwaltownie pognali wielblady i na leb na szyje popedzili w dol. Zdziwiony ruszylem ich sladem.

W osadzie panowalo ogromne poruszenie. Okazalo sie, ze przybyl “czlowiek z Polnocy”, uwazany tu za wazna osobistosc. Nie moglem spac tej nocy. Nie moglem sobie przypomniec skad moge znac oczy tamtych ludzi!

Nazajutrz przydzielono mi straznikow. Krok w krok chodzilo za mna dwu mlodych, uzbrojonych ludzi…

… Nie wiem, czy slyszeliscie, ze o osle mowi sie tutaj, ze ma “poludnie w gardle”. Ryczy wlasnie dokladnie o dwunastej! Poniewaz jest to jednoczesnie znak poludniowej modlitwy mahometan, nazywaja oni osla “panem muezzinem”. Tego dnia zaraz po modlitwie rozpoczely sie zabawy. Plac otoczyli ludzie. Pojawili sie muzykanci z piszczalkami i bebenkami. W srodku staneli odswietnie ubrani jezdzcy. Gwar na chwile umilkl, gdy na plac wkroczyla starszyzna i najdostojniejsi z gosci. Byli wsrod nich dwaj ludzie, jak sie okazalo, doskonale mi znani: Harry’ego, mistrza w poslugiwaniu sie korbaczem, znalem az za dobrze ze statku; co do drugiego, przez chwile mialem watpliwosci, ale skojarzylem oczy z twarza, ktora tak bardzo wryla mi sie w pamiec na pustyni. To byl ten czlowiek, ktory mienil sie wladca Doliny. Tu go nazywano “czlowiekiem z Polnocy”. Podszedl ku mnie i spojrzal z gory.

Powoli podnioslem glowe i usmiechajac sie, powiedzialem:

– Spotykamy sie jednak… Czy i tym razem po raz ostatni? Milczal. Z nieruchomego oblicza trudno bylo cokolwiek wyczytac. Zagrala muzyka i rozpoczely sie popisy. Konie, sprawnie kierowane przez jezdzcow, tanczyly w zmiennym rytmie. Poruszaly sie wolniej, szybciej, to naprzod, to w tyl, to w bok… Stawaly na tylnych nogach, krazyly w miejscu… Coz to bylo za widowisko! Musialem jednak pamietac o mojej niebezpiecznej sytuacji. Musialem chwycic sie jakiegos desperackiego pomyslu. W kieszeniach mialem nieco zaoszczedzonych daktyli I spory buklak z woda. Nil nie byl daleko, wystarczylo jechac na zachod…

[209] Chodzi o francuskiego misjonarza, Karola de Foucauld (1858-1916). W mlodosci byl oficerem, potem w 1904 r. osiadl jako pustelnik na Saharze, wlasnie wsrod Tuaregow. Ulozyl m.in. slownik francusko-tuareski i tuaresko-francuski, zebral i przetlumaczyl poezje, opowiadania i przyslowia tuareskie.