Tomek na Czarnym L?dzie - Szklarski Alfred. Страница 31
ZASADZKA
Byl wczesny ranek. Na wschodzie zza pagorkow wyjrzalo slonce, lecz na poludniu, nad Jeziorem Wiktorii, gromadzily sie olowiano-granatowe chmury.
– Dlaczego nie zwijamy obozu? Przeciez dzisiaj mielismy wyruszyc w dalsza droge? – zawolal Tomek, podbiegajac do grupki mezczyzn rozmawiajacych przed namiotem Smugi.
– Zastanawiamy sie wlasnie, co zrobic – odpowiedzial zafrasowany Wilmowski. – Pan Smuga czuje sie gorzej, a lada chwila moze nadejsc burza.
– Przeciez wczoraj pan Smuga nie mial juz goraczki, skad sie wiec wzielo to nagle pogorszenie?
– Widzisz, to nie ten sam chlop co przed trzema dniami. Podsunalem mu manierczyne z jamajka, a on nawet nie powachal. To zly znak… – rzekl bosman Nowicki.
– Jest ociezaly i apatyczny – dodal Hunter. – Mimo to radze na nic nie zwazac i ruszyc w droge. Niech lekarz garnizonowy w forcie w Kampali zbada go jak najpredzej.
– Jestem tego samego zdania. Nie wahalbym sie, gdyby nie chmury zapowiadajace mozliwosc nadejscia burzy – powiedzial Wilmowski.
– Czy tutaj czesto sa burze? – zwrocil sie Tomek do Huntera.
– W pasie od trzydziestu do piecdziesieciu mil wokol Jeziora Wiktorii nie ma scisle okreslonych por deszczowych. Deszcze padaja tu najczesciej w styczniu, lutym, czerwcu i lipcu. W tym wlasnie czasie na zachodnich i polnocno-zachodnich wybrzezach czesto zdarzaja sie bardzo silne ranne deszcze i burze z grzmotami – wyjasnil tropiciel.
– Wobec tego tatus slusznie obawia sie wyruszenia w droge, gdyz znajdujemy sie wlasnie na polnocno-zachodnim wybrzezu jeziora – stwierdzil Tomek.
– Radze natychmiast ruszac – upieral sie Hunter. – Niepokoi mnie nienaturalny kolor rany na ramieniu pana Smugi. Powinnismy jak najszybciej znalezc sie w Kampali. Jezeli wybuchnie burza, to lektyke chorego okryjemy brezentem.
– Czy podejrzewa pan mozliwosc zakazenia? – zapytal Wilmowski.
Hunter zamyslony spogladal na gromadzace sie na niebie czarne chmury. Dopiero po dluzszej chwili cicho wyrazil swa obawe:
– Przez caly czas intryguje mnie mysl, dlaczego napastnicy nie zabili Smugi. Przeciez taki rodzaj zemsty najbardziej odpowiadalby tchorzliwemu Castanedowi. Z latwoscia mogli zatrzec slady zbrodni.
– Nie brak mu sprytu. Nasze podejrzenia w kazdym razie skierowalyby sie ku niemu i Kawirondo – odezwal sie Wilmowski. – Castanedo wiedzial o tym dobrze, nie chcial wiec komplikowac sobie wygodnego zycia.
– Slusznie, slusznie pan rozumuje – przytaknal Hunter. – Gdyby zdolal usunac nas po cichu ze swej drogi, nie budzac wobec siebie i Kawirondo podejrzen, na pewno by sie ani chwili nie wahal. Przeciez jezeli zlozymy Anglikom oficjalny meldunek, poparty zeznaniami Samba, Castanedo powedruje za kratki.
– Tak tez bedzie, jak amen w pacierzu! Niezle pan to wykombinowal – powiedzial z uznaniem bosman. – Od razu powinnismy byli wziac go na postronek i oddac w rece Anglikow.
– Jaki wniosek wyciaga pan ze swych domyslow? – krotko zapytal Wilmowski.
– Zakladam, ze Castanedo pragnalby sie nas pozbyc nie budzac podejrzen – ciagnal Hunter. – Dlaczego wiec jedynie ogluszono Smuge? Niegrozna rana na ramieniu nie powinna budzic obaw, a tymczasem wlasnie ona nie goi sie i jatrzy. Czy nie przyszlo wam na mysl, ze ostrze noza moglo byc nasycone powolnie dzialajaca trucizna? Gdyby Smuga zmarl na terenach Luo, nikt by o to nie podejrzewal Castaneda czy Kawirondo.
– To by bylo straszne… – szepnal zatrwozony Tomek.
– Do stu zdechlych wielorybow! – wykrzyknal bosman. – Slyszalem i ja wloczac sie po swiecie, ze Murzyni znaja rozne sztuczki z truciznami.
– O nieszczescie nietrudno. Bosmanie, zaloz brezent na lektyke, a pan Hunter niech da haslo do wymarszu – zarzadzil Wilmowski, wysluchawszy tropiciela. – Tomku, pomoz panu Hunterowi, ja sie zajme naszym rannym przyjacielem.
– Jestem gotow, tatusiu – zawolal chlopiec.
Wilmowski postanowil nie odstepowac Smugi, tym samym dowodzenie ludzmi spadlo calkowicie na Huntera. Tropiciel energicznie zabral sie do przygotowan do wymarszu. Osobiscie dopilnowal, aby sprawnie zwinieto oboz, rozdzielil bagaze pomiedzy tragarzy i wydal specjalne rozkazy dobrze uzbrojonym Masajom, ktorzy, mieli ubezpieczac boki karawany. Wkrotce wszyscy staneli w szyku.
Tuz za chorazym Sambem mieli isc czterej Kawirondo niosac lektyke z rannym; za nimi szly zwierzeta juczne i tragarze. Tylna straz stanowili bosman i Tomek.
– Ho, ho! Nie spodziewalem sie po tym flegmatyku tyle energii. Zdaje sie, ze w opresji mozna na nim polegac – chwalil Huntera bosman Nowicki.
– Tak, tak, ale Mescherje i jego ludzie rowniez spisuja sie doskonale – dodal Tomek. – Niech pan sie przyjrzy, z jaka gorliwoscia przebiegaja wzdluz karawany popedzajac tragarzy.
– Owszem, niczego sobie draby. Wydaja sie byc zdatni do wypitki i do bitki. Gonia z wywieszonymi ozorami i blyskaja slepiami jak prawdziwe ogary.
Niebo coraz bardziej zaciagalo sie czarnymi chmurami. Niebawem, mimo dnia, zapanowal polmrok. Od poludnia uderzyl pierwszy podmuch goracego wiatru. Zaraz tez rozlegly sie chrapliwe glosy Masajow nawolujacych tragarzy do pospiechu. Bokiem sciezki przemknely jak widma dwa szakale i znikly w gaszczu. Zamilkl krzyk ptactwa. Deszcz zaczal padac duzymi kroplami, wkrotce przemienil sie w ulewe. Cale strumienie wody splywaly z czarnych chmur. Grzmoty co chwila przetaczaly sie po gorach. Karawana zwolnila tempo marszu. Ludzie i zwierzeta slizgali sie po nagle rozmieklej ziemi. W czasie najwiekszego nasilenia nawalnicy lowcy musieli sie zatrzymac u stop niemal prostopadlej sciany wzgorza, ktore oslonilo ich troche przed wichrem i ulewa. Masajowie pospiesznie rozkladali namioty, gdy nagle rozlegl sie krzyk Tomka.
– Kawirondo uciekaja!
Byla to prawda. Korzystajac z chwilowego zamieszania spowodowanego burza, tragarze gromadnie czmychali w pobliski gaszcz. Zanim lowcy mogli przeciwdzialac nieoczekiwanej ucieczce, ostatni Kawirondo znikl w krzakach.
– A to dranie, wystawili nas do wiatru! – zawolal bosman, spogladajac ze zdumieniem na porzucone w wysokiej trawie pakunki.
– Co zrobimy bez tragarzy? – zmartwil sie Tomek.
Hunter nie tracil glowy. Natychmiast wydal Masajom polecenie, aby zniesli pod stok gory wszystkie bagaze i rozlozyli oboz otoczony kolczastym ogrodzeniem. Na szczescie burza przesunela sie dalej na polnoc. Palace slonce znow ukazalo sie na wypogodzonym niebie, totez jeszcze przed poludniem borna byla wybudowana, a Smuga odpoczywal w namiocie na lozku polowym. Chociaz byl oslabiony, uwaznie przysluchiwal sie naradzie towarzyszy. Hunter radzil pozostawic wiekszosc bagazy i wyruszyc dalej z objuczonymi oslami i konmi, aby szybciej dotrzec z rannym do fortu w Kampali.
– Dlaczego pan tak nagli do pospiechu? Czy obawia sie pan, ze zraniono mnie zatrutym nozem? – odezwal sie Smuga.
Tomek z podziwem spojrzal na domyslnego przyjaciela, a potem na Huntera, ktory odparl po prostu:
– A czy panu, znajacemu tak doskonale zwyczaje afrykanskich Murzynow, nie przyszla podobna mysl do glowy?
Smuga uniosl sie z wysilkiem. Wydobyl z kieszeni fajke, nabil ja tytoniem, zapalil, po czym odpowiedzial:
– Prawdopodobnie ostrze noza bylo nasycone trucizna. Od wczoraj jestem tego nawet pewny.
– I ty to mowisz z takim spokojem? – oburzyl sie Wilmowski. – Nie spodziewalem sie po tobie podobnej lekkomyslnosci.
– Nie gniewaj sie, Andrzeju, i nie posadzaj mnie o lekkomyslnosc – odpowiedzial Smuga. – Zachowuje spokoj, poniewaz rozwazylem wszelkie mozliwosci i doszedlem do wniosku, ze nie ma obecnie powodu do nadmiernych obaw. Przeciez gdyby trucizna dzialala gwaltownie, nie uratowalby mnie nawet najszybszy marsz. Wprawdzie rana na ramieniu jatrzy sie i odczuwam w nim dziwny bezwlad, lecz jestem pewny, ze podczas obfitego krwawienia niewiele trucizny dostalo sie do krwi. Tak przewaznie bywa przy ranach zadanych nozem. Znam sie na tym co nieco. Gorzej jest, gdy grot zatrutej strzaly utkwi gleboko w ciele czlowieka lub zwierzecia.
– Czy pan naprawde sadzi, ze nie grozi panu niebezpieczenstwo? – zawolal Tomek chwytajac dlon Smugi.
– Mozesz byc pewny, ze nie spieszno mi do krainy wiecznych lowow. Musze przeciez schwytac okapi, aby przekonac pana Huntera o ich istnieniu. Poza tym lekarz europejski nie na wiele by mi sie przydal. Natomiast miejscowy czarownik moglby prawdopodobnie dac mi skuteczne lekarstwo. Oni znaja tajemnice afrykanskich trucizn.
– Wobec tego powinnismy jak najszybciej dotrzec do kabaki Bugandy. Kto jak kto, ale taki krol musi miec najlepszych czarownikow – entuzjazmowal sie Tomek.
– Kabaka Bugandy na pewno jest czlowiekiem cywilizowanym i nie wierzy juz w moc czarownikow – zauwazyl Wilmowski.
– Nie ulega watpliwosci, ze kabaka nie jest nago biegajacym dzikusem, lecz tak czy inaczej nie brakuje na jego dworze czarownikow – wyjasnil Hunter. – Nielatwo przeciez wykorzenic przesady wsrod krajowcow. Dobrze byloby wiedziec, jakiej trucizny uzywaja Kawirondo. Szkoda, ze napastnik nie zgubil noza podczas walki.
– Czy to zmieniloby stan chorego? – powatpiewajaco zapytal Tomek.
– Znalezienie noza wiele by nam pomoglo – odparl Hunter. – Przewaznie na koncu ostrza jest wyzlobienie, w ktore wsacza sie trucizna wlewana na dno szczelnie dopasowanej pochwy. Znawca tutejszych trucizn moglby zbadac zawartosc wyzlobienia i stwierdzic rodzaj trucizny. Szkoda jednak czasu na prozna gadanine. Lepiej sie zastanowmy, co poczniemy teraz porzuceni przez tragarzy?
– Alez to beznadziejna sytuacja – powiedzial Tomek z tak zaniepokojonym wyrazem twarzy, ze towarzysze natychmiast zaczeli go pocieszac.
– Nie jest znow tak zle. Gorsze historie przydarzaly sie niektorym podroznikom – powiedzial Wilmowski.
– Czy chcesz powiedziec, tatusiu, ze nie tylko nas porzucili tragarze?
– Wlasnie to mam na mysli. Wspomnialem wam juz o polskim podrozniku Rehmanie. Otoz w czasie jednej z wedrowek po Afryce Poludniowej powzial zamiar zbadania rzeki Limpopo. Odradzano mu urzadzanie wyprawy w porze letniej ze wzgledu na niezdrowy klimat okolicy, lecz Rehman, niepomny przestrog, najal przewodnika oraz kilkunastu tragarzy i wyruszyl w droge. Wkrotce tragarze zaczeli mu platac rozne psikusy. Opozniali pochod udajac zmeczenie, rozkladali oboz, gdzie im sie podobalo, naciagali podroznika na dodatkowe wynagrodzenie, a w koncu nie chcieli isc podczas deszczu. Pewnego dnia po duzej burzy przewodnik i dwaj tragarze znikneli jak kamfora, zabierajac czesc rzeczy Rehmana. Nastepnego dnia na kazdym postoju tragarze po kilku uciekali wraz z ladunkiem.