Tomek na Czarnym L?dzie - Szklarski Alfred. Страница 32
Jeszcze dziesiec dni drogi dzielilo Rehmana od Limpopo, a bylo przy nim zaledwie trzech Murzynow. Niebawem ci rowniez uciekli. Rehman pozostal sam w bezludnej, o niezdrowym klimacie pustyni, zamieszkanej jedynie przez dzikie zwierzeta.
– I co zrobil w tak okropnym polozeniu? – niecierpliwil sie Tomek, ciekaw zakonczenia przygody przypominajacej ich wlasna.
– Usiadl na kamieniu i zaczal sie zastanawiac, co ma poczac dalej. Znal podobne przypadki porzucenia podroznikow. Taki wlasnie los spotkal niemieckiego badacza Karola Maucha, ktory w Transwalu zostal okradziony i opuszczony przez swych ludzi. Mauch znajdowal sie wtedy w dosc gesto zaludnionej okolicy, znalazl wiec niebawem innych tragarzy i szczesliwie zakonczyl wyprawe. Inny niemiecki podroznik, Edward Mohr, podczas wedrowki do rzeki Zambezi, w odleglosci trzech dni drogi od Wodospadow Krolowej Wiktorii zostal rowniez opuszczony przez tragarzy. Znakomity mysliwy ukryl wszystkie swe rzeczy w dzungli, wzial tylko strzelbe oraz kilkadziesiat naboi i poszedl dalej utarta od czasow Livingstona droga.
Rehman nie byl mysliwym i nie mogl liczyc na niczyja pomoc w bezludnej pustyni. Deszcz jakby sie nad nim zlitowal i przestal padac, postanowil wiec przez kilka dni zbierac w okolicy rozne okazy roslin. Wkrotce deszcz znow sie rozpadal. Wtedy Rehman ulegl atakowi malarii. Mimo wielkiego oslabienia zabral nazajutrz troche zywnosci, koc oraz puszke z okazami botanicznymi i ruszyl w droge powrotna. Po dwoch dniach udalo mu sie dowlec w zamieszkale strony.
– To byla naprawde niebezpieczna przygoda – przyznal Tomek. – Teraz widze, ze nasza sytuacja jest o wiele lepsza. Jest nas kilku, a wystarczy przeciez wdrapac sie na te gore, u ktorej stop rozbilismy nasz oboz, aby rozejrzec sie po okolicy za najblizsza wioska murzynska!
– Przednia mysl! – zawolal bosman.
– Przeciez pan nie lubi sie wspinac na gory!
– Koniecznosc zmusza czlowieka do roznych rzeczy. Lykne tylko troche jamajki na wzmocnienie i zaraz ruszamy.
– Dobrze, idzcie na zwiady – zgodzil sie Wilmowski. – Zabierzcie bron i lunete. Zachowajcie ostroznosc.
– Nie obawiaj sie o nas, tatusiu. Szybko wejdziemy na szczyt gory i wkrotce wrocimy, na pewno z dobrymi wiesciami. Dingo, chodz ze mna!
Bosman i Tomek poprzedzani przez psa znikneli wsrod zarosli okalajacych gore. Przez jakis czas obchodzili wokol jej podnoze, aby znalezc lagodniejsze zbocze. W miejscu, gdzie rozlozyli oboz, wzniesienie opadalo niemal prostopadla sciana, uwienczona na szczycie rumowiskiem wielkich glazow. Przewidywania dwoch przyjaciol sprawdzily sie: wschodni stok siegal tarasami do samego szczytu. W milczeniu wspinali sie z jednego wzniesienia na drugie, az w koncu natrafili wsrod drzew na wydeptana przez jakies dzikie zwierzeta sciezke. Dingo natychmiast zaczal weszyc i pobiegl pierwszy z pochylonym ku ziemi lbem.
– Oho, Dingo poczul jakas zwierzyne – zauwazyl Tomek.
– Wez go lepiej krotko na smycz, bo gotow nam jeszcze wyploszyc z tych krzakow jakies afrykanskie dziwadlo – doradzil bosman. – Niechby tak tu wypadla na waska sciezke jakas wieksza sztuka, to nie bedziemy nawet mieli dokad uciekac. Dingo, do nogi!
Pies powrocil niechetnie. Tomek uwiazal go na smyczy; znow ruszyli pod gore. Kilkadziesiat metrow przed skalistym, plasko scietym szczytem konczyl sie las. Dalej sciezyna wiodla przez karlowate klujace krzewy i ginela pomiedzy glazami zalegajacymi szczyt.
Gdy bosman i Tomek mijali juz krzewy, Dingo nagle przystanal strzygac uszami. Siersc zjezyla mu sie na karku. Szczerzac kly warknal glucho. Tomek i bosman zatrzymali sie zdziwieni.
– Co to ma znaczyc? – mruknal bosman, wsuwajac reke do kieszeni, w ktorej nosil rewolwer.
– Dingo musial zweszyc cos podejrzanego – szeptem odparl Tomek. – Pewno jakis zwierz ukryl sie tutaj.
– Nie plec glupstw, brachu! – zaoponowal bosman. – Jakie glupie bydle kryloby sie wsrod nagich skal?
– Moze to gorskie kozy? Niech pan spojrzy! Dingo nie zachowuje sie tak przy spotkaniu ze zwierzyna!
Pies patrzyl madrymi slepiami na lowcow i odwracajac co chwila glowe, obnazal duze kly.
– On nas wyraznie ostrzega przed niebezpieczenstwem – szepnal Tomek.
Naraz na samym szczycie rozlegl sie przyciszony ludzki krzyk. Zaraz tez lowcy uslyszeli jakby odglos toczonego po skale kamienia. Bosman wydobyl z kieszeni rewolwer i dal znak chlopcu, aby podazyl za nim. Pod oslona krzewow czolgali sie az do pierwszych skal; dalej suneli od kamienia do kamienia. Teraz nie mieli juz jakichkolwiek watpliwosci. Jacys ludzie przetaczali glazy na szczycie gory. Wyraznie bylo slychac ich swiszczace z wysilku oddechy oraz chrapliwe nawolywania. Bosman przycupnal za wystepem skalnym. Ostroznie wychylil glowe. Po chwili szepnal:
– Zerknij, brachu, co oni tam majstruja!
Chlopiec wysunal glowe i zdumial sie. Oto dwoch nagich Murzynow z wysilkiem toczylo olbrzymi glaz po niewielkiej pochylosci ku krawedzi szczytu, gdzie ulozono juz spora piramide wiekszych i mniejszych kamieni. Trzeci czlowiek musial znajdowac sie za glazem. Grubym dragiem podwazal i popychal ciezki kamien, ktory zaslanial go teraz przed lowcami. Tomek przygladal sie Murzynom. Miesnie naprezaly sie pod ich brunatna, pokryta potem, blyszczaca skora. Dobywajac resztek sil, pchali wielki ciezar. Jeszcze dwa lub trzy metry i glaz sam potoczy sie po pochylosci, uderzy w piramide, a wtedy lawina kamieni runie w dol ze szczytu gory. Tomek struchlal. Przeciez glazy ulozone byly na krawedzi prostopadlej sciany, u ktorej stop znajdowal sie oboz wyprawy. Zaledwie mysl ta przyszla mu do glowy, cofnal sie i chwyciwszy bosmana za reke szepnal:
– Zasadzka! Oni zamierzaja stracic lawine glazow na oboz!
– Kubek w kubek to samo pomyslalem – cicho odparl bosman. – Musimy temu zapobiec. Ilu ich tam jest?
– Az trzech!
– Damy chyba rade. Sprobuje unieszkodliwic drani, a ty stoj tutaj z pukawka w pogotowiu. Gdyby bylo ze mna krucho, pociagnij za cyngiel. Tylko mierz dobrze, bo to walka o zycie – cicho dodal marynarz niespokojnie spogladajac na chlopca.
Tomek pobladl straszliwie – mial strzelac do ludzi. Otarl dlonia zroszone potem czolo i niepewnie ujal sztucer.
– To mordercy! Jezeli sie poszkapimy, zabija nas wszystkich – syknal bosman.
Odetchnal lzej, widzac, ze rece chlopca przestaly drzec. Tomek uniosl sie z ziemi ze sztucerem gotowym do strzalu.
– Uwazaj teraz! – polecil bosman wysuwajac sie ostroznie zza skalnego zalomu.
W tej wlasnie chwili silnie podwazony przez Murzynow glaz potoczyl sie o caly obrot, odslaniajac ukrytego dotad przed wzrokiem lowcow trzeciego mezczyzne. – Zaledwie Tomek spojrzal na niego,zapomnial o ostroznosci i krzyknal:
– Castanedo!
Bosman zaklal po marynarsku. Skoczyl ku Murzynom, ktorzy staneli jak wryci ujrzawszy nieoczekiwanego wroga. Tymczasem Dingo, podrazniony krzykiem Tomka, wyrwal smycz z jego dloni. Kilkoma susami doskoczyl do Castaneda. Plowe cielsko smignelo w powietrzu, lecz handlarz niewolnikow blyskawicznie przykucnal i pies przelecial nad nim. Dingo natychmiast rzucil sie ponownie do ataku. Castanedo wyszarpnal zza pasa dlugi noz. Pies przyczail sie szczerzac kly. Bosman runal jak burza na dwoch Kawirondo: jednego uderzyl w kark rekojescia rewolweru, drugiego grzmotnal piescia miedzy oczy i zaraz odwrocil sie do Castaneda, ktory z nozem w dloni cofal sie przed psem ku prostopadle scietej krawedzi gory.
– Dingo, do nogi! – krzyknal bosman.
Pies przystanal warczac glucho. Bosman krok za krokiem zblizal sie do Mulata. Castanedo pochylil sie i skurczyl. Widac bylo, ze zaraz zaatakuje.
– Rzuc noz, draniu! – rozkazal bosman.
Castanedo nic nie odrzekl. Wolno unosil ostrze w gore, blyskajac groznie pelnym nienawisci okiem. Dingo warknal ostrzegawczo.
– Rzuc noz na ziemie! – powtorzyl bosman.
Castanedo cofnal sie troche, by nabrac rozpedu.
Bosman oparl na biodrze prawa dlon uzbrojona w rewolwer i nacisnal spust. Huknal strzal! Po twarzy Castaneda przebiegl skurcz. Bosman naciskal spust raz po razie. Mieszaniec zwinal sie jak pod smagnieciem bicza i runal w przepasc.
Marynarz z rewolwerem gotowym do strzalu odwrocil sie ku powalonym uprzednio wrogom, ale uspokoil sie zaraz, gdy spostrzegl, ze Tomkowi nic od nich nie grozi. Chlopiec stal z opuszczona w dol lufa sztucera i przerazonym wzrokiem spogladal na bosmana.
– Nic ci sie nie stalo? – szybko zapytal marynarz, zaniepokojony wygladem przyjaciela.
– Nic… – wykrztusil Tomek.
– A gdziez to podziali sie Kawirondo?
Tomek bez slowa wskazal reka na pobliskie krzewy.
– Uciekli? A, to czort z nimi tancowal! Niech sobie uciekaja, nie sa juz dla nas grozni. Patrz, pogubili nawet swoje patyki – rozesmial sie bosman rubasznie, potracajac noga lezace na ziemi dzidy.- Cos tak nagle zaniemowil, brachu?
– Pan… zabil… Castaneda!
– Nosil wilk razy kilka, poniesli i wilka – rzekl sentencjonalnie marynarz. – Teraz przynajmniej juz nie bedzie nam bruzdzil. No, no, ale Dingo to druh na schwal! Widziales, jak odwaznie rzucil sie na tego drania? Madry piesek, madry! Nie skoczyl na slepo, wiedzial, ze z nozem nie ma zartow!
Dingo otrzasnal sie, jakby wyszedl z wody. Siersc opadla mu na karku. Otarl leb o nogi bosmana, po czym podbiegl do chlopca. Tomek poglaskal go w milczeniu, starajac sie zapanowac nad drzeniem reki.