Tomek na Czarnym L?dzie - Szklarski Alfred. Страница 41

– W ktorym kierunku poprowadzi nas pan teraz? – zagadnal Wilmowski.

– Wydaje mi sie, ze najlepiej zrobimy idac wolno wzdluz strumienia. Po drodze bedziemy sie rozgladali po lesie, dopoki nie znajdziemy dogodnego miejsca na rozlozenie obozu. Dopiero wtedy podzielimy sie na mniejsze grupy i rozpoczniemy wlasciwe poszukiwania.

– Tak samo urzadzilismy sie podczas wyprawy w Australii – z entuzjazmem powiedzial Tomek. – Alez to byly wspaniale czasy!

– Prawda, brachu, komarzyskow tez tam bylo mniej, tyle ze z braku wody rozsychalismy sie czesto jak stare beczki – westchnal bosman.

Noc byla parna. Wokol obozowiska rechotaly zaby i cwierkaly swierszcze. Po ciemnej dzungli pelzaly biale opary. Od czasu do czasu rozlegal sie trzask lamanej galezi, to znow krzyk przebudzonej malpy badz rozgniewanej papugi. Spowita ciemnoscia dzungla bez przerwy dawala znac o swym istnieniu. Z glebi dziewiczego lasu plynal nieokreslony glos, ktory brzmial jak przejmujace westchnienie.

Tomek z radoscia powital wschodzace slonce. Jak za pociagnieciem czarodziejskiej rozdzki pierzchly wszelkie nocne przywidzenia. Mroczna dzungla znow stala sie platanina niebotycznych drzew i pnaczy. Ucho z latwoscia odroznialo krzyk papug od malpich piskow, a trzask lamanej galezi nie podsuwal mysli o skradajacych sie lesnych potworach.

Lowcy wykapali sie w plytkim strumieniu. Tomek i Dingo najdluzej sie pluskali w cieplej wodzie. Dopiero gdy Wilmowski zawolal, ze sniadanie gotowe, chlopiec wyskoczyl z wody i gwizdnal na psa. Dingo jednym susem znalazl sie na brzegu. Tomek usiadl na zwalonej klodzie. Wlasnie wkladal wysokie trzewiki ze sznurowanymi cholewkami, gdy naraz Dingo warknal ostrzegawczo. Chlopiec spojrzal na niego zdziwiony, lecz w tej chwili pies zjezyl siersc i nieoczekiwanie skoczyl na Tomka. Ten runal plecami na ziemie i wtedy ujrzal Dinga chwytajacego klami weza, ktory zwisal z galezi drzewa. Natychmiast zdal sobie sprawe z niebezpieczenstwa. Leb weza musial sie przed chwila znajdowac na wysokosci jego glowy. Jedynie blyskawiczny atak psa ocalil go przed ukaszeniem. Teraz Dingo zdolal wpic sie klami w blyszczace cialo weza tuz przy plaskim lbie. Pies i waz upadli na ziemie, rozgorzala blyskawiczna, zaciekla walka.

– Ratunku! – krzyknal Tomek nie wiedzac, w jaki sposob moglby przyjsc psu z pomoca.

Z klebowiska toczacego sie po murawie najpierw stal sie widoczny Dingo. Wysliznal sie zrecznie z objec weza, ktory natychmiast zsunal sie z brzegu do wody.

– Co sie stalo? Tomku, co tobie? – wolali przerazeni lowcy biegnac ku niemu na wyscigi.

– Waz! Waz wisial nade mna! Dingo sie na niego rzucil!

Tomek z przejeciem opowiadal o niebezpiecznym wydarzeniu. Smuga i Wilmowski uwaznie obejrzeli psa, ktory podniecony gwaltowna walka jeszcze gniewnie szczerzyl kly.

– Wierny, poczciwy Dingo – odezwal sie Smuga. – Dowiodles teraz, piesku, ze potrafisz narazic wlasne zycie w obronie swego pana.

– Dlaczego pan tak mowi? – zaniepokoil sie chlopiec. – Czyzby waz…?

– Nie chcialbym cie martwic, lecz mezczyzna musi umiec spojrzec prawdzie w oczy – smutno odparl Smuga. – Waz ukasil Dinga tuz nad lewym okiem. Gorna powieka juz puchnie…

– Dingo, moj kochany Dingo… – szepnal Tomek nachylajac sie nad swym czworonoznym przyjacielem.

Drzacymi palcami dotknal psa, przyjrzal sie szybko puchnacej powiece, po czym przytulil jego leb do swej piersi. Z oczu Tomka poplynely lzy.

– Czy naprawde nie ma juz dla niego zadnego ratunku? – zapytal lkajac.

Mezczyzni stali gleboko wzruszeni. Obawiali sie budzic w sercu chlopca zludne nadzieje. Sambo przykleknal przy Tomku.

– Szkoda, ze Samba tu nie bylo. Moze waz jego by ukasil zamiast dobrego psa, ktory bronil Samba przed handlarzem niewolnikow – mowiac to Sambo wycieral czarnym kulakiem lzy.

– Pies nie zawsze umiera, gdy ugryzie go waz – wtracil Mescherje. – Mialem takiego psa, co pogryzl sie z wezem i nic mu nie bylo.

– Nie becz, brachu, nad zywym jeszcze przyjacielem, chociaz i mnie jakos miekko sie w dolku robi – dorzucil bosman, przygarniajac do siebie chlopca i psa.

– Sluchaj, Tomku, nie chcialbym cie ludzic, ale przeciez w Dingu plynie krew australijskich dzikich psow, dla ktorych wszelkie plazy i gady nie sa zadna nowoscia. Moze ukaszenie weza mu nie zaszkodzi, nawet jezeli byl to waz jadowity – zauwazyl Smuga.

– Czy pamietacie, co gadal pan Bentley? Ze w Australii nawet male dzieci wezow sie nie boja – porywczo powiedzial bosman.

– Nie martwmy sie, dopoki Dingo ma tak wesola mine – dodal Wilmowski, spogladajac przez caly czas uwaznie na psa.

Teraz dopiero Tomek zwrocil uwage na zachowanie Ulubienca. Otoz Dingo z wielkim zadowoleniem poddawal sie pieszczotom. Wprawdzie mocno napuchnieta lewa powieka zakryla mu cale oko, lecz pies przekrzywil glowe i drugim okiem wesolo spogladal na otaczajacych go ludzi. Tomek przestal plakac. Wtedy Dingo machnal kilka razy ogonem; rozowym jezorem polizal chlopca po zaplakanej twarzy, potem obwachal chlipiacego Samba, dotknal wilgotnym nosem kulakow wcisnietych w oczy, szczeknal chrapliwie i pobiegl weszyc na brzegu, gdzie waz zsunal sie do wody.

– Widzisz, Dingo wcale sie nie przejal ukaszeniem. Miejmy nadzieje, ze wszystko sie dobrze skonczy – odezwal sie Wilmowski.

– Najlepszym lekarstwem na wszelkie zmartwienia jest praca i ruch. Przygotujmy sie szybko do drogi.

Obawa Tomka o zycie ulubienca byla tak wielka, ze tego dnia prawie wcale nie zwracal uwagi na dzungle. Inni lowcy rowniez co chwila uwaznie spogladali na Dinga, lecz nie spostrzegajac, poza opuchlizna na lewym oku, dalszych skutkow ukaszenia, powoli nabierali nadziei, ze psu nic zlego sie nie stanie.

Tego samego dnia po poludniu lowcy natrafili na rozwidlenie strumienia. Stad czesc wod plynela wprost na zachod. Wartki nurt ginal w glebi zielonego naturalnego tunelu, utworzonego przez polaczone lianami korony drzew rosnacych na obu brzegach.

Hunter dlugo spogladal w mroczny wylom w zieleni dzungli. W koncu zaproponowal, aby karawana zatrzymala sie na odpoczynek przy rozwidleniu strumienia, podczas gdy on i Santuru rozejrza sie po okolicy. Nikt oczywiscie nie oponowal. Tropiciel ruszyl w towarzystwie Murzyna na przeciwlegly brzeg. Po chwili obydwaj znikneli w gestwinie dziewiczego lasu. Wrocili dopiero po dwoch godzinach.

– Wydaje mi sie, ze natrafilismy wreszcie na okolice, w ktorej moga sie gniezdzic goryle – oswiadczyl Hunter po powrocie z wypadu. – O godzine drogi stad znajduje sie w poblizu strumienia wiele dzikich drzew owocowych. Woda i obfitosc pozywienia, a nade wszystko brak jakichkolwiek mieszkancow stwarzaja ulubione przez malpy warunki bytowania.

– Czy znalazl pan miejsce nadajace sie do rozlozenia obozu? – zatroszczyl sie Wilmowski.

– Owszem, napotkalismy spora, zaciszna polane na niewielkim wzniesieniu.

Nie tracac czasu przeprawili sie przez strumien i podazyli wzdluz plynacej na zachod odnogi. Z wielkim trudem przedzierali sie przez gaszcz, Hunter bowiem nie pozwolil wyrabywac drogi.

– Im mniej wrzawy narobimy, tym predzej osiagniemy cel wyprawy – tlumaczyl. – Musimy pamietac, ze goryle unikaja spotkan z ludzmi, a niepokojone, natychmiast sie przenosza w inna okolice.

W plataninie lian i drzew musieli wyszukiwac latwiejsze przejscia dla tragarzy i zwierzat jucznych. Chwilami schodzili w lozysko strumienia, by posuwac sie jego lagodnym nurtem. Tomek, uczulony na weze, z niepokojem wysledzil kilka wodnych zmij, ktore szybko umykaly spod nog.

Uciazliwa wedrowka zajela sporo czasu. Dopiero po trzech godzinach dotarli do przerzedzonego lasu o niezwyklym kolorycie. Miedzy dlugimi szpalerami jasnokarmazynowych akacji rozrzucone byly drzewa brzoskwiniowe i zloto kwitnace dzikie mimozy. Nie opodal byla polana wybrana uprzednio przez tropiciela.

Mieli sie tu zatrzymac na dluzszy czas, wiec rozbili namioty, a caly oboz otoczyli ogrodzeniem zbudowanym z galezi i mocnych lian. Tomek scial w lesie wysmukle drzewo, ktore po usunieciu galezi mialo sluzyc za maszt flagowy. Razem z Sambem wkopali go posrodku obozu i na umocowanych do drzewca blokach bardzo uroczyscie wciagneli polska flage. Dopiero tuz przed zachodem slonca uporali sie z najpilniejszymi pracami obozowymi.

Wieczorem, zmeczeni nuzacym przedzieraniem sie przez dzungle, podroznicy palac fajki niewiele rozmawiali. Sen sklejal im powieki i juz mieli sie rozejsc do namiotow, gdy naraz z glebi dzungli doszedl dzwiek, jakby uderzano w wielki metalowy kociol.

– Tam-tamy! – zawolal Tomek, lecz zamilkl natychmiast.

W mrocznym lesie rozlegl sie ryk przypominajacy z poczatku jakby szczekanie wielkiego brytana, a potem gluche warczenie podobne do huku dalekiego grzmotu. Przerazajacy ryk oraz dudnienie powtarzane przez echo zdawaly sie rozbrzmiewac we wszystkich zakatkach dzungli. Biali podroznicy i Murzyni z zapartym tchem wsluchiwali sie w te niesamowite glosy.

– Lesni ludzie! – szepnal Matomba poszarzalymi ze strachu wargami.

– Soko! – cicho przywtorzyl Santuru.

– Czy jestes pewny, ze to glosy goryli? – zapytal Hunter.

– Tak, tak. Santuru slyszal juz nad jeziorem Kiwu gniewajace sie soko – zapewnil nadworny lowczy.

– Wygascie zaraz ognisko, bo inaczej lesni ludzie przyjda tu w nocy i zjedza wszystkich – pospiesznie zawolal Matomba.

– Uspokoj sie, Matomba, takim gadaniem straszysz niepotrzebnie siebie i innych – skarcil Hunter – Twoi lesni ludzie sa zwyklymi zwierzetami, ktore nie odwaza sie napasc na nasze obozowisko. Ogien musimy wygasic, aby nie sploszyc goryli.

Murzyni pospiesznie zadeptali ognisko, natychmiast tez przestali narzekac na zmeczenie. Niektorzy przykucneli na ziemi trzymajac ostre dzidy w pogotowiu, jakby oczekiwali napasci.

– Dlaczego Murzyni nazywaja goryle lesnymi ludzmi? – zapytal podniecony Tomek.

Wilmowski spokojnie wyjasnil:

– Wiele szczepow murzynskich mniema, ze goryle sa naprawde dzikimi ludzmi. Maja oni rzekomo przebywac w glebi dzungli z obawy, aby nie zaprzegnieto ich do pracy. Umyslnie jakoby udaja rowniez nieznajomosc ludzkiej mowy. Nalezy wziac pod uwage, ze do tej pory bardzo malo wiemy o zyciu malp czlekoksztaltnych. Z tego tez powodu niejedna juz powstala o nich legenda.