Tomek na Czarnym L?dzie - Szklarski Alfred. Страница 40
LESNI LUDZIE
Na polnoc i zachod od Beni rozciagala sie sawanna porosla wysoka trawa. Za nia, na przestrzeni setek tysiecy kilometrow kwadratowych, rozposcieraly sie dziewicze lasy. Spiekana sloncem sawanna stanowila olbrzymi, naturalny zwierzyniec Afryki. Jak wiatr przebiegaly tam niezliczone stada antylop, to znow szarzowaly na oslep grozne bawoly afrykanskie badz nosorozce, a za trawozerna zwierzyna chylkiem pomykaly lwy i inne drapiezniki.
Zanim slonce wzeszlo nad pasmem stromych, iskrzacych sie skal Ruwenzori, lowcy zdazyli minac waski pas sawanny. Wilgotny oddech dzungli musnal spotniale w marszu twarze.
Po raz pierwszy wkraczal Tomek na dluzszy czas w dziewicza dzungle afrykanska, tak nieprzystepna dla bialego czlowieka. Nowy przewodnik, Matomba, poprowadzil karawane waska sciezka wijaca sie poprzez naturalny tunel wsrod drzew-olbrzymow, powiklanych pnaczy, krzewow i wysokiej trawy. Chociaz byl juz dzien, lowcom wydalo sie, ze slonce nagle zaszlo; wierzcholki poteznych drzew laczyly pasozytnicze liany, tworzac ledwie przepuszczajacy dzienne swiatlo dach. Od czasu do czasu w lesnym mroku przeswitywal niesmialo blysk niebieskiego nieba i kladl sie na ciemnej plataninie bujnej roslinnosci tropikalnej. Z galezi drzew, jak rece potwornych straszydel, zwisaly dlugie pasma suchego mchu i trawy.
Obydwa konie ocalale od ukaszen tse-tse pozostawil Wilmowski w Beni, gdyz w dzungli nie na wiele by sie lowcom przydaly. Tak wiec, ze wzgledu na oslabionego jeszcze Smuge, karawana szla powoli, ku zadowoleniu tragarzy nieufnie rozgladajacych sie po mrocznej gestwinie. W pierwszej chwili po wkroczeniu do dzungli mimo woli sciszali glos, jakby w obawie, ze wywabia z gaszczu czyhajace na nich lesne demony.
Tomek szybko ochlonal z pierwszego wrazenia. Pokpiwal nawet w duchu ze swych uprzednich obaw, obserwujac niczym nie zmacony spokoj objuczonych oslow.
“Nie jestem pewny, czy klapouchy slusznie uchodza za najmniej madre stworzenia na swiecie – rozumowal. – Dlaczego wiec mialbym byc glupszy od oslow, ktore w obliczu kazdego niebezpieczenstwa zdobywaja sie zawsze na tyle spokoju? A poza tym, czego tu sie bac?”
Jakby na zlosc przypomnialy mu sie teraz wszystkie straszliwe opowiesci zaslyszane od Murzynow. Ciche warkniecie Dinga przywrocilo go rzeczywistosci. Nagle gruby kawal suchej galezi spadl na sciezke. Bylby uderzyl psa w leb, gdyby nie uskoczyl w bok. Tomek zadarl glowe do gory. Wysoko nad ziemia ujrzal brunatne, niewielkie zwierzatka przeskakujace z galezi na galaz. Malpy, one to bowiem byly, wrzasnely z uciechy widzac psa gniewnie szczerzacego kly. Tomek pogrozil im piescia, a wtedy z drzewa znow sie posypaly pociski.
– Popatrz, brachu, jak to nas kuzyni witaja! – smial sie bosman.
– Ja tam sie do takich kuzynow nie przyznaje – odburknal Tomek, lecz zaraz rozesmial sie szeroko, widzac, ze bosman zaledwie zdolal uskoczyc przed grubym kawalem galezi spuszczonym przez malpy wprost na jego glowe.
– Masz racje, czort z takimi kuzynami – zachnal sie marynarz. – Chodzmy lepiej predzej, bo towarzysze gotowi nas tutaj pogubic.
Pognali za karawana smiejac sie z zabawnej przygody. Tymczasem wedrowka stawala sie coraz bardziej uciazliwa. Dosyc wyrazna dotad sciezka rozplynela sie w lesnym gaszczu jak woda. Matomba przystanal bezradnie.
– Sciezka sie skonczyla – poinformowal lowcow, jakby sami nie widzieli, ze dalej beda musieli sie przedzierac przez dzungle nie tknieta stopa ludzka.
Zgodnie z rada Matomby, nalezalo sie posuwac na polnocny zachod. Tam, wedlug jego zapewnien, najlatwiej mozna bylo napotkac lesnych ludzi, jak nazywal goryle. Dwaj Masajowie wydobyli wiec dlugie, ostre jak brzytwy noze i zaczeli wycinac w gaszczu droge. Podczas wedrowki przed karawana otwieraly sie czasem blotniste polany, czasem znow natrafiano na dosc wygodne, naturalne galerie ciagnace sie w glab dzungli. Minelo juz poludnie, a Hunter ustawicznie przynaglal do szybkiego marszu. Obecnie karawana posuwala sie przez stosunkowo mlody las.
Naraz Masajowie torujacy nozem droge zatrzymali sie niezdecydowani.
– Ruszajcie naprzod! – przynaglil Hunter.
– Dobrze, ale powiedz, buana, w ktora strone mamy isc? – odparl Masaj.
Hunter wysunal sie na czolo karawany, a za nim podazyli nasi lowcy z Tomkiem na przedzie.
– Oho, zaraz napotkamy jakas wioske murzynska – powiedzial chlopiec. – Widac, ze jej mieszkancy utorowali droge przez las.
Mezczyzni wybuchneli smiechem.
– W ten sposob jedynie krolowie dzungli moga sobie wydeptywac droge przez las. Tedy po prostu przeszlo stado sloni – wyjasnil Hunter.
Tomek zdumiony spogladal na dosc szeroki korytarz.
– Wiec to naprawde slonie utorowaly te droge? – jeszcze raz zapytal.
– Tak, Tomku, tylko stado sloni potrafi spowodowac tak wielkie spustoszenie w mlodym lesie – zapewnil Smuga. – Na podmoklym gruncie drzewa plytko zapuszczaja w ziemie korzenie. Dlatego wlasnie nie sa w stanie oprzec sie niszczycielskiej sile sloni.
– Ktoredy mamy pojsc, buana? – zagadnal Masaj.
Hunter zbadal wielkie slady zwierzat, po czym zadecydowal:
– Slonie powedrowaly na zachod jakies dwie, trzy godziny temu, mozemy wiec skorzystac z tej drogi bez narazania sie na spotkanie z nimi.
Karawana ruszyla droga utorowana przez olbrzymy, nazwana przez Tomka Aleja Sloni. Hunter nie musial teraz przynaglac tragarzy do pospiechu. Biegli niemal bez wytchnienia, trwozliwie rozgladajac sie wokolo, czy przypadkiem nie ujrza sloni wynurzajacych sie z gestwiny. Po dwoch godzinach szybkiego marszu lowcy dotarli do przecinajacego las strumyka.
Na przeciwnym brzegu, na znacznej przestrzeni, lezaly na ziemi drzewa mimozowe i palmy oliwne wyrwane z korzeniami. Latwo bylo sie domyslic, ze tam wlasnie gospodarowalo duze stado sloni; swiadczyly o tym mimozy objedzone z lisci oraz porozrywane poteznymi klami pnie palm oliwnych, z ktorych miazsz byl wyjedzony.
Karawana przystanela nad strumykiem. Hunter uznal, ze niebezpiecznie byloby wedrowac dalej sladem sloni. Olbrzymie zwierzeta nasyciwszy glod odpoczywaly zapewne gdzies w poblizu; nie warto bylo ryzykowac spotkania z nimi. Jednoczesnie tropiciel polecil Tomkowi trzymac Dinga na smyczy, poniewaz slonie na widok psa zawsze wpadaja w bojowy szal.
Po krotkim postoju lowcy powedrowali wzdluz strumyka. Dopiero tuz przed zapadnieciem ciemnosci zatrzymali sie w gaszczu na nocleg. Trudno tu bylo marzyc o wygodnym wypoczynku. Nie rozbijano nawet namiotow. Murzyni sklecili napredce szalasy z galezi, po czym wszyscy posilili sie sucharami i konserwami. Jedynie dla Smugi przygotowano wygodne poslanie. Reszta lowcow rozsiadla sie przy ogniskach. Chmary komarow dawaly sie im we znaki, podsycali wiec ogien wilgotnymi galazkami, ktore palily sie wolno i gryzacym dymem odstraszaly owady.
– Caly dzionek wedrujemy po dzungli, a goryli ani widu, ani slychu – rozpoczal bosman utyskiwanie. – Tyle roznych zwierzakow kiwalo na nas ogonami w sawannie, coz jednak z tego, kiedy wyscie sie koniecznie uparli na te malpoludy!
– Juz pan narzeka, bosmanie? – zdziwil sie Hunter. – O ile dobrze sobie przypominam, to wysmiewal pan kiedys moje zastrzezenia co do lowow na goryle i… okapi.
– Pan bosman zawsze musi zrzedzic, to tak z przyzwyczajenia, zalozylbym sie jednak… – Tomek przerwal swe wywody zastanawiajac sie, o co moglby sie zalozyc z marynarzem, lecz zaraz usmiechnal sie i skonczyl: – Zalozylbym sie jednak o butelke jamajki, ze teraz po prostu usycha z ciekawosci, aby jak najpredzej ujrzec goryla. Czy nie tak jest, prosze pana?
– Pocaluj goryla w nos! – odcial sie bosman. – Gdybym nie byl ciekaw malpoludow, to bym sie nie wloczyl calymi tygodniami po tych wertepach.
– Nie pomylilem sie wiec, ale ja rowniez chcialbym je zobaczyc. Okropnie jestem ciekaw, w jaki sposob bedziemy chwytali goryle.
– W korcu maku szukaliscie sie obydwaj z bosmanem – wesolo wtracil Wilmowski. – Dla zaspokojenia ciekawosci wsliznelibyscie sie nawet do zoladka hipopotama.
– Moze to i prawda, ale to my wlasnie wysledzilismy handlarza niewolnikow. A kto potem odkryl przygotowana przez niego zasadzke? – puszyl sie chlopiec. – Dlatego powiedzcie nam lepiej, w jaki sposob lowi sie goryle.
Rozweselony Hunter zawolal Santuru, ofiarowal mu spora porcje tytoniu, po czym zagadnal:
– Powiedz, Santuru, czy chwytales moze juz kiedys malpy?
– Santuru lapal szympansy dla kabaki – odparl Murzyn pykajac fajeczke.
– Maly bialy buana chcialby wiedziec, w jaki sposob najlatwiej bedzie mozna schwytac soko – powiedzial Hunter.
– Malpy, tak jak ludzie, lubia bardzo piwo. Musimy tylko znalezc mieszkanie soko, a potem zrobimy mocne piwo i postawimy je jak najblizej. Potem zarzekamy, az soko je wypija i beda udawac pijanego czlowieka – wyjasnil Santuru.
– Patrzcie, jaki cwaniak! – zawolal bosman i zaciekawiony przysunal sie do Murzyna. – Powiedz jeszcze, brachu, w jaki sposob znajdziemy te afrykanskie malpoludy?
– One lubia jesc slodkie owoce i pic wode. Tam trzeba szukac.
– Tos odkryl niemal Ameryke. Kazde zwierze musi jesc i pic – oburzyl sie bosman.
– No tak, totez przebywa tam, gdzie znajduje pokarm – wyjasnil Hunter. – Goryle sa zwierzetami roslinozernymi. Zywia sie jagodami, brzoskwiniami, bananami, ananasami i korzeniami roslin, ktore pochlaniaja w duzej ilosci. Gdy juz wyzra wszystko w jednym miejscu, przyparte glodem przenosza sie gdzie indziej.
– Zeby wiec trafic na slad goryli, musimy poszukac okolic obfitujacych w ulubiony przez nie pokarm – zawolal Tomek.
– Trafiles w sedno – powiedzial Hunter.
– Czy malpoludy buduja mieszkania na drzewach? – zapytal bosman.
– Z tego, co sam zaobserwowalem, z malp afrykanskich jedynie szympansy buduja swego rodzaju daszki. Byc moze czynia to rowniez goryle – odparl Hunter.
– Czy goryle zyja rodzinami? – dopytywal sie Tomek.
– Przewaznie koczuja rodzinami, lecz czasem lacza sie rowniez w stada. Malo jeszcze wiemy o ich sposobie zycia. Nielatwo obserwowac w dzungli zywe goryle.