Tajemnica Kaszl?cego Smoka - Hitchcock Alfred. Страница 34
– Uciekajcie, durnie! – mruknal pogardliwie Arthur Shelby. A potem rzucil obu chlopcom zaintrygowane, taksujace spojrzenie.
– Sprytnie to obmysliliscie – powiedzial sucho. – Ale troche az za sprytnie. Stracilem przez was majatek i nie widze mozliwosci, abyscie mogli wyjsc z tego calo.
Wlozyl reke do drugiej kieszeni plaszcza, ale tym razem wyjal grozniejszy przedmiot niz przedtem.
– Prosze nie strzelac! – jeknal Bob.
Shelby odpowiedzial mu chlodnym skinieniem glowy.
– Zlazic stamtad, natychmiast! – rzucil. – A nastepnym razem, gdybyscie chcieli porwac jakis pojazd wielkosci autobusu, polecam wam usilnie, zebyscie przecwiczyli podwojne wysprzeglanie przy zmianie biegow – dodal z ironicznym wyrazem twarzy, kiedy Jupe i Bob znalezli sie na dole. Potem odwrocil sie w kierunku ciemnego kata, skad bila na sciany tunelu rozszerzajaca sie smuga swiatla.
– Ej, tam! – krzyknal. – Wylacz ten projektor i chodz tu. No, juz! Ostrzegam cie, mam w reku pistolet!
Wypelniajace tunel dzikie wrzaski ucichly. Mrowki atakujace sciany, rozplynely sie w mroku.
– Niech pan nie strzela! – krzyknal Pete. – Juz ide!
Z ciemnosci wylonila sie jego wysoka sylwetka. Pete podszedl powoli do stojacych obok nieruchomego smoka kolegow, przygladajac sie im ze zdumieniem.
– On rzeczywiscie nie jest prawdziwy? – zapytal Jupe'a.
Jupe potrzasnal glowa.
– Nie bardziej, niz twoje gigantyczne mrowki – rzucil ze zloscia Shelby. Popatrzyl na chlopcow, a potem na pistolet w swej dloni. – Bardzo mi was zal, chlopcy, naprawde bardzo. Ale nie powinniscie byli wtykac nosa w nie swoje sprawy…
Urwal nagle, nieruchomiejac z wyciagnieta przed siebie, drzaca reka. Tunel wypelnil sie dziwnymi, glosnymi zawodzeniami.
– Aaaaaaaaaa… oooooo… oooo!
– Och, nie! Dosc tego! – krzyknal Shelby. A potem blyskawicznym ruchem wyjal z kieszeni cienka, podobna do trzcinki rurke, te sama, ktora posluzyl sie wczesniej, i wlozyl ja do ust. I tym razem nie ozwal sie zaden dzwiek.
Ogromna sciana zasunela sie z turkotem.
Jupiter usmiechnal sie, nasluchujac uwaznie. Zapalil latarke.
W smudze jasnego swiatla ukazala sie gromada biegnacych ku nim wielkimi skokami czarnych, podobnych duchom cieni. Coraz blizej jarzyly sie ich dzikie slepia i blyszczaly ostre zeby w polotwartych groznie szczekach.
– Uwazajcie! – krzyknal Pete. – Znowu te wlochate bestie…
Urwal nagle, jakby go zatkalo, i usmiechnal sie z zazenowaniem.
– To znaczy… chcialem powiedziec… psy – dodal spokojniejszym tonem. – O rany! Ale ze mnie naiwniak!
Arthur Shelby nachmurzyl sie.
– Za pozno – burknal niezadowolony.
Pierwsze z nadbiegajacych zwierzat zakrecilo sie wokol nich z radosnym szczekaniem. Jego dlugi, podobny do miotly ogon chwial sie szalenczo na wszystkie strony. Kasztanoworude kedziory polyskiwaly w swietle latarki.
– Korsarz! – wykrzyknal Jupe. – To ty? Wrociles tutaj?
Rosly seter wyminal jego wyciagniete rece i skoczyl ku Shelby'emu. Rudowlosy mezczyzna cofnal sie, wyciagajac w strone psa reke trzymajaca pistolet.
– Idz stad, Korsarz! – warknal ostro. – Ostrzegam cie… po raz ostatni… Do domu!
Pies potrzasnal dlugimi uszami i zakrecil sie wokol niego. Podbiegly pozostale psy, przypierajac Shelby'ego do sciany tunelu.
Merdajac ogonami, zaczely skakac ku niemu z wesolym poszczekiwaniem. Shelby jeszcze raz probowal opedzic sie od nich uzbrojona w pistolet reka. Na jego bladej twarzy pokazaly sie kropelki potu.
– Panie Shelby, niech sie pan nie wysila – powiedzial Jupe. – I tak nie zdobedzie sie pan na to, aby zaczac do nich strzelac. Za bardzo je pan lubi. A one po prostu szaleja za panem.
Shelby popatrzyl na skaczace wokol niego psy i opuscil pistolet.
– Tak, tak – mruknal z markotna mina. – Szaleja za mna. Rzeczywiscie, to prawda.
Spojrzal obojetnym wzrokiem na ledwo widoczny w jego dloni, metalowy przedmiot, wzruszyl ramionami i schowal go w kieszeni. A potem schylil sie i zaczal odruchowo glaskac lby uszczesliwionych zwierzakow.
– I co dalej? – mruknal pod nosem, najwyrazniej kierujac to pytanie do siebie.
– Gdyby zechcial mnie pan posluchac, to mam pewien pomysl – powiedzial Jupe.
– Naprawde? – spytal Shelby, swidrujac krepego chlopca swymi bladymi oczami.
Jupiter kiwnal glowa.
– Tak, prosze pana. Opiera sie on glownie na fakcie, ze w rzeczywistosci nie jest pan wcale chciwym kryminalista, ale doskonalym dowcipnisiem. Chce pan posluchac?
Rudowlosy mezczyzna kiwnal oschle glowa.
– Trzeba odniesc wszystko na miejsce. Jezeli pan chce, mozemy panu w tym pomoc. Ale moglby pan zostawic te dziure w betonowej scianie, tak jak ona teraz wyglada. W ten sposob zazartuje pan sobie z nich. Da im pan do zrozumienia, ze mogl pan zabrac cale zloto, ale nie tknal go pan. My nikomu nic nie powiemy, wiec nie dowiedza sie nigdy, kto to zrobil, albo raczej – kto tego nie zrobil!