Tajemnica Kaszl?cego Smoka - Hitchcock Alfred. Страница 31
Bob zamrugal nagle oczami.
– Ej! Zaczekaj chwile! To brzmi jak…
Wyciagnal szyje i zajrzal do srodka. To, co zobaczyl, zatkalo go po prostu.
– Psy! – wykrzyknal. – O rany! Caly schowek pelen psow!
– To jest wlasnie rozwiazanie zagadki – powiedzial Jupe. – Zagadki zaginionych psow.
– Co im sie stalo? – spytal Bob. – Wygladaja tak, jakby byly na wpol spiace. Albo chore…
Jupiter pokrecil przeczaco glowa.
– Nie, nie sa chore. Moze rzeczywiscie chce im sie spac. Przypuszczam, ze zostaly uspokojone!
– Uspokojone? – powtorzyl jak echo Bob. – Dlaczego?
Jupe wzruszyl ramionami.
– Moze przeszkadzaly komus. A on nie chcial robic im krzywdy. Naukowcy oszalamiaja czesto zwierzeta przy pomocy uspokajajacych zastrzykow albo strzal, tak aby daly sie zbadac i nie rzucaly na nikogo.
Jeden z uwiezionych w schowku psow zawyl znowu.
– Aaaaaaa…ooooooo… oo!
– To irlandzki seter – powiedzial Bob drzacym z podniecenia glosem. – On na pewno jest psem pana Allena!
– Korsarz!
Kasztanoworudy piesek przeciagnal sie i ziewnal. A potem stanal na nogach i potrzasnal lbem, wymachujac na wszystkie strony dlugimi uszami.
– Korsarz! Korsarz! – zawolal Jupe. – Chodz tu, piesku. Chodz.
Wyciagnal reke dlonia do gory. Pies popatrzyl na nia, powachal i zaczal merdac dlugim ogonem. Zrobil pare niepewnych, chwiejnych krokow, wreszcie, poczuwszy sie pewniej na nogach, wybiegl ze schowka. Otarl sie pyskiem o kolana Jupe'a i cicho zaskomlal.
– Dobry piesek – powiedzial Jupe, glaszczac go po glowie. – Dobry, dobry!
Bob usmiechnal sie.
– Pan Allen mowil prawde, ten piesek jest rzeczywiscie bardzo lagodny. – Przykleknal i wyciagnal reke. Rudy seler zostawil Jupitera i, machajac powoli ogonem, podbiegl do niego.
– Dzielny, dobry piesek – powiedzial Bob, drapiac go za uchem, a potem spojrzal na Jupitera. – Znalezlismy go. Co teraz zrobimy?
Jupe wyciagnal z kieszeni jakis swistek, zlozyl go kilkakrotnie i wsunal pod obroze irlandzkiego setera. Nastepnie pochylil sie i ujal w obie dlonie jego glowe.
– Biegnij do domu, piesku! – powiedzial mu prosto do ucha. – Do domu!
Pies uniosl pytajaco glowe i wesolo pomerdal ogonem.
– Do domu! – powtorzyl Jupe, wyciagajac reke.
Pies zaszczekal radosnie. Jakby w odpowiedzi na to ze schowka dobiegly przejmujace zawodzenia i skowyty. Jeden po drugim zaczely wychodzic z niego pozostale psy. Stapaly powoli i sztywno, merdajac ogonami.
Bob wyszczerzyl w usmiechu zeby.
– O rany!… cztery, piec, szesc! Znalezlismy wszystkie, co do jednego!
Jupe kiwnal glowa. Nachylal sie nad kazdym z mijajacych go chwiejnym krokiem psow i wsuwal im za obroze zlozone kartki.
– Po co to robisz? – zapytal Bob.
– Przygotowalem krotkie notki do kazdego z wlascicieli. Na wszelki wypadek, gdyby sie nam udalo odnalezc te zwierzaki – odparl Jupe. – Mysle, ze nasze stowarzyszenie powinno, wzorem innych wielkich firm, dbac o reklame i powiekszac zaufanie klientow do naszych uslug.
Rudy Korsarz zaskowytal cicho.
Jupe odwrocil sie i przykleknal przy nim.
– Juz dobrze, piesku. Pobiegniesz do domu jako pierwszy.
Wzial Korsarza na rece i zaczal wspinac sie z nim po drabince.
– Do domu, Korsarz. Biegnij do domu! – szepnal mu do ucha.
Rudy seter wydal radosny skowyt i zsunal sie po szorstkiej skorze smoka, a potem wielkimi susami popedzil do szerokiej szczeliny w przegradzajacej tunel scianie.
Jupe usmiechnal sie szeroko.
– Obudzil sie juz na dobre. Bob, podaj mi po kolei nastepne. Moze jak sie znajda na dworze, swieze powietrze otrzezwi je do reszty.
Wszystkie psy, jeden po drugim, znalazly sie na gorze. Wracaly szybko do zycia i, uwolnione przez Jupe'a, wybiegaly z tunelu sladem setera.
Bob zatarl rece.
– Pete pomoze im wydostac sie na dwor. W ten sposob wypelnilismy nasze zobowiazanie. Ja tez jestem gotow zrobic to samo, co one.
Jupe opuscil jednak pokrywe wlazu i zszedl z powrotem na dol.
– Nie mozemy stad wyjsc – powiedzial do Boba, ktory wpatrywal sie w niego z rozdziawiona geba, zaskoczony takim obrotem sprawy.
– Czemuz to? – spytal Bob.
– Zobaczylem wlasnie jakies cienie poruszajace sie na tle sciany tunelu. Ktos tu idzie.
– Och, tylko nie to! – wykrzyknal Bob. – Jestesmy w pulapce! Gdzie sie tu ukryjemy?
Jupe zrobil pare krokow waskim korytarzykiem ciagnacym sie prawie przez cala dlugosc smoka. A potem otworzyl male drzwiczki od schowka, dopiero co oproznionego z czworonoznych wiezniow.
Pete roztarl rece zesztywniale od chlodu. Przed chwila uporal sie z ustawieniem projektora. Aby zapobiec zamknieciu sie obrotowej kamiennej plyty, zaklinowal ja znalezionym na ziemi skalnym odpryskiem. Szpula z przewinietym filmem gotowa byla do odtworzenia, i Pete przykucnal tuz kolo aparatu, z niecierpliwoscia oczekujac umowionego sygnalu. Wystarczalo przekrecic galke wylacznika, aby film ukazal sie na wielkim, szarym ekranie.
Jeszcze raz upewnil sie, ze obiektyw nakierowany jest pod wlasciwym katem, a potem znowu zamarl w pelnym napiecia oczekiwaniu.
Nagle uslyszal za soba jakies szmery. Obejrzal sie z niepokojem, czujac, ze dostaje gesiej skorki.
Nastawil uszu. Szmer powtorzyl sie.
Ktos musial wejsc do pierwszej, nieduzej jaskini z wylotem na plaze. Pete wyraznie slyszal dochodzace stamtad szuranie. Po krotkiej przerwie kroki ozwaly sie znowu.
Jego uszu doszedl odglos odgarniania piasku. A potem zobaczyl cos, co przyprawilo go o prawdziwy dreszcz strachu. Szeroka deska zakrywajaca wejscie do malej pieczary poruszyla sie.
Pete zagryzl wargi. Ze zloscia i zalem chwycil ojcowski projektor i odciagnal go na bok, a potem, nie podnoszac sie z kolan, zaczal zastanawiac sie goraczkowo, co robic. Mogl jeszcze przecisnac sie przez waski otwor do wielkiej groty, odblokowac kamienna plyte, aby wrocila na swoje miejsce, i dolaczyc do kolegow.
Zdawal sobie jednak sprawe, ze ich los zalezy od tego, czy on wytrzyma na swoim posterunku. Jupe zostawil mu wyrazne instrukcje.
Wielka deska poruszyla sie znowu, a potem odchylila na bok. Pete wcisnal sie w najciemniejszy kat pieczary, opierajac sie plecami o skalna sciane. Wpatrzony w ukryte pod oszalowaniem wejscie, czekal na ukazanie sie nieznajomego intruza.
Zaczal rozpaczliwie obmacywac reka dno pieczary w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogloby posluzyc mu do obrony. Przypomnial sobie, ze ma przeciez latarke, i mocno scisnal ja w dloni. Mrok panujacy w pieczarze mogl sie okazac niewystarczajaca ochrona.
Jakies mocne rece odstawily szeroka deske, a na jej miejscu pojawila sie barczysta postac, wyraznie rysujaca sie na tle saczacej sie z zewnatrz bladej poswiaty. Byla tak potezna, ze aby przecisnac sie przez waskie otwarcie, musiala ustawic sie bokiem.
Pete wzial gleboki oddech.
Rozpoznal charakterystyczna sylwetke wiecznie rozdraznionego pana Cartera, dzierzacego w reku nieodlaczna strzelbe.
Pieczara byla nisko sklepiona, totez pan Carter, wchodzac do niej, musial sie schylic. Zgiety wpol, zrobil krok do przodu. A potem zaczal nasluchiwac.
Takze Pete uslyszal dochodzace z oddali, dziwne zawodzenie. Poczul, ze serce skacze mu do gardla.
– Aaaaaaaaaa… oooooo… oo!
Przykleil sie do sciany, jeszcze mocniej zacisnal dlon na swej jedynej broni i uniosl sie powoli na wyprostowanych nogach.
Jego uszu doszedl jakis nowy odglos, przypominajacy stlumiony tupot bosych stop. Towarzyszylo temu jakby lapczywe lapanie powietrza do pluc. Tajemnicze odglosy zaczely sie przyblizac. Uslyszal tupanie jeszcze jednej pary stop, a potem nastepnych. I znowu pojawilo sie takie samo placzliwe zawodzenie.
– Aaaaaaaaa… ooooo… oo!
Przelecialo mu przez glowe, ze to biegna jego dwaj przyjaciele. I ze cos ich goni.
Scisnelo go w gardle. Nie mogl zamknac teraz otworu prowadzacego do wielkiej groty. Odcialby im jedyna droge ucieczki. Odebralby im szanse uratowania sie.
Ale czy mala pieczara byla bezpiecznym schronieniem? Z tym wiecznie wscieklym panem Carterem czajacym sie w mroku ze strzelba w garsci o pare krokow od niego?
Nagle cos sie zakotlowalo i w waskim otworze blysnely dwa zolte slepia.
Cos z cichym jekiem wskoczylo do pieczary. A potem mignal jeszcze jeden ciemny ksztalt, wydajacy chrapliwe pomruki. I nastepny, a potem znowu, i znowu.
Przyklejony do sciany Pete z oslupieniem wpatrywal sie w tajemnicza kotlowanine.
Byl przygotowany na to, ze zobaczy smoka. A tymczasem u jego stop klebila sie sfora dzikich, wlochatych zwierzat.
Pan Carter chrzaknal niespokojnie, czujac, ze cos placze mu sie kolo nog. Zachwial sie i upadl. Pete nerwowo przelknal sline. Kiedy dzikie stado atakuje lezacego czlowieka, przelecialo mu przez glowe, nie ma on zadnych szans na uratowanie sie.
Desperackim ruchem uniosl zacisnieta w dloni latarke…