Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 37
– Blekitna Perlo! Blekitna Perlo! Czy to ty?
W ciemnosci rozlega sie szereg gwaltownych stukow. Zgromadzeni poruszaja sie podnieceni na swoich miejscach. Glos pani Pereiry staje sie gruby i niewyrazny.
– Blekitna Perlo?
Kolejna seria stukow. I niski glos.
– To ty, kochana Rosito? Wzywalas mnie? To ty przywolujesz mnie ze swiatla?
Z gardla pani Pereiry wydobywa sie bulgot.
– Patrzylam na twoj krag z gory. Moi bracia i siostry z krolestwa swiatla sa bardzo radzi z twoich poszukiwan.
Glos pani Pereiry znow jest wyrazny.
– Dziekuje ci, Blekitna Perlo. Dziekuje. To dla nas wielki zaszczyt.
– Mam wiadomosc dla jednego sposrod was. Dla kogos, kto wprawia w ruch wielkie machiny.
Pan Arbuthnot wola podekscytowany:
– To o mnie! To ja, Blekitna Perlo. Arbuthnot, inzynier na kolei. Co chcesz mi powiedziec?
– Mam wiadomosc od kogos, kogo straciles.
– O Boze, od Davida? Rozmawialas z Davidem? Co mowi?
– David jest obok mnie. Nie ma jeszcze wystarczajacej mocy, by przemowic w swoim imieniu. Mam ci powiedziec, ze w krolestwie swiatla wszyscy go szanuja. Chce, zebys wiedzial, ze nad toba czuwa.
– Wielkie nieba! Dziekuje ci. Dziekuje. Widzialas tam jego matke? Czy Thomasina jest z nim?
– Tych dwoje sie polaczylo. Sla ci swoje blogoslawienstwa. David jest juz wolny od wszelkiego cierpienia. Narodzil sie tam w gorze z lodowatych wod. Zmagal sie z falami i jest bohaterem. Teraz i na zawsze. Wyrwal sie z cyklu narodzin i smierci.
– Och, dziekuje ci. Dziekuje.
Panu Arbuthnotowi lamie sie glos. Bobby slyszy tlumione lkanie. Te smutna chwile przerywa nagly trzask. Blat stolu kolysze sie i podskakuje niczym dzikie zwierze. Obok Bobby’ego pani Pereira oddycha ciezko jak podczas wyczerpujacych cwiczen fizycznych. Dziwne, ze jej wdechy i wydechy zdaja sie dochodzic gdzies z okolic jego kolan. Zmienila ulozenie reki. Teraz jej nadgarstek bolesnie przygwazdza palce Bobby’ego.
– Uwaga! – To glos Mabel, niespodziewanie donosny i niespokojny. – Nie przerywajcie kregu! W moja matke wszedl inny duch.
Zgromadzeni wydaja okrzyk trwogi.
– Czuwajcie nad nia! – wola Mabel. – Strzezcie jej!
Stol unosi sie nad podloga, az rece Bobby’ego laduja niemal na wysokosci jego nosa. Po chwili mebel z loskotem opada na ziemie. Z gardla pani Pereiry znow dochodzi nieartykulowany bulgot.
– Uwazajcie! – krzyczy Mabel. – To mlody duch, ktory nie zna wlasnej mocy!
Stol nieruchomieje. Przez minute czy dwie slychac w salonie jedynie ciezki oddech medium. A potem rozlega sie delikatny, ledwo slyszalny dzwiek dzwoneczkow. Pani Pereira zaczyna mowic cienkim dziewczecym glosikiem, przerywanym gwaltownymi atakami mokrego kaszlu.
– Tralala! To ja!
Zebrani siedza bez slowa.
– Hej! Ale heca, ale heca! Czemu u was tak ponuro?
Pan Shivpuri przerywa milczenie.
– Duchu, kim jestes? Powiedz nam, prosze – mowi drzacym z niepokoju glosem.
– Kim jestem? Kim? Soba, to jasne! Ales ty glupi!
– Spytam jeszcze raz. Kim jestes?
– Nazywaja mnie Mala Orchidea, idioto. Jestem mloda od poczatku swiata. Lubie zabawe! Bardzo lubie! Zabawmy sie razem!
– Duchu, powiedz, prosze… – To mademoiselle Garnier. – Czy tam jest pieknie?
– Pieknie! Pieknie! Wszystko jest swiatlem i szczesciem. Wszystko jest radoscia, tralala!
– Duchu – ciagnie mademoiselle Garnier – czy jest tam moze ktos z Charleroi?
Pania Pereira wstrzasa nagly atak kaszlu. Bobby czuje poruszenia jej obfitego ciala na krzesle. Znow slychac odlegle dzwonki i stol zaczyna podskakiwac.
– Prosze… – mademoiselle Garnier wydaje sie zrozpaczona. – Charleroi, duchu. Widziales kogos stamtad? Powiedz, prosze…
Mademoiselle Garnier dozna rozczarowania. Mala Orchidea wiecej sie nie odezwie. Po kolejnej serii dzwonkow i wstrzasow do salonu wraca glos Blekitnej Perly.
– Doprawdy, na duchowych czestotliwosciach panuje dzis wieczor niezwykly tlok. Zloty lancuch miedzy dwoma swiatami manifestuje sie z niezwykla sila. Sa tu jeszcze dwa duchy zabrane w kwiecie wieku. Mlodzi zolnierze szukaja matki.
– O Boze – szepcze Elspeth. – Czy to prawda?
– Jeszcze nie maja mocy mowienia. Trudno utrzymac przeplyw eteru.
Rozlega sie stuk i walenie w blat stolu.
– Szybko! – krzyczy Mabel. – Moja matka jest u kresu sil. Nie wiem, jak dlugo utrzyma otwarty kanal komunikacji. Uzyjmy kodu. Duchy, o duchy! Zaklinamy was, odpowiedzcie na nasze pytania. Jeden stuk oznacza „tak”, dwa – „nie wiemy”, trzy – „nie”. Rozumiecie?
Jeden stuk.
– Czy w tym pokoju jest ktos, z kim chcecie rozmawiac? Stuk.
– Czy miedzy nami jest wasza matka? Stuk.
– Kenneth? Duncan? To wy? – glos Elspeth Macfarlane drzy z emocji.
Znow pojedynczy stuk. Elspeth zanosi sie gwaltownym szlochem.
Zanim Bog rozdzielil Andrew Macfarlane’a i Elspeth Ross, wiele lat wczesniej sprawil, ze sie spotkali. Elspeth i jej siostra zostaly zaproszone przez braci Johnstone’ow na wspolna wyprawe do Melrose Abbey by obejrzec ruiny i, jak to ujal Petie Johnstone, „wyobrazic sobie, jak mnisi i mniszki spedzali tam czas”. Dziewczeta byly przekonane, ze nic z tego nie wyjdzie, lecz w naglym przyplywie dobrego humoru (i poniewaz Johnstone’owie byli synami aptekarza i mieli widoki na przyszlosc) ojciec wyrazil zgode. Kiedy w umowiony sobotni ranek podekscytowane dziewczeta odsunely zaslony, ujrzaly dzien slotny i ponury. Ciezkie olowiane chmury wisialy nad drzewami porastajacymi stok wzgorza, a po bruku tuz przed oknem ich sypialni plynely strumyki wody. Nie pozostawalo nic innego, jak odwolac wycieczke.
Pozniej Malcolm Johnstone mial ochote sam sobie dokopac. Powtarzal to za kazdym razem, gdy opowiadal te historie. Bylo nie bylo, to przeciez on zaproponowal, zeby wstapic do kosciola na kazanie. Lepsze to niz nic, pomyslal wtedy. Szansa na spedzenie godziny obok Elspeth. A godzina to szescdziesiat minut okazji dotkniecia jej reki, otarcia nogi o noge czy powolnego manewrowania stopa, az do zetkniecia z krawedzia jej pantofelka. Probowal wszystkiego. Po jego drugiej rece Petie i Susan oddawali sie temu samemu zajeciu. Z jedna zasadnicza roznica. Kiedy palce Petiego dotknely niby to przypadkiem palcow Susan, dotyk zostal odwzajemniony (niby to przypadkiem). Potem bylo trzymanie sie za rece, ocieranie skory o skore. Czego Malcolm nie widzial, zdradzily rumience na twarz)’ brata. Petie byl czerwony jak burak. Szczesliwy gosc.
Tymczasem Malcolm niczego nie zwojowal. Elspeth ignorowala jego wysilki ze stanowczoscia rownie szokujaca, co bolesna. Siedziala zasluchana w slowa brodatego misjonarza. Zupelnie jakby rzucil na nia urok. Pochodzil stad, z Kelso nad Tweed, i zamienil blade i mdle swiatlo Szkocji na piekace slonce Indii. Choc nadal mlody, spedzil dziesiec lat, przechodzac najciezsze proby, miesiacami wedrujac przez dzungle i zyjac posrod dzikich plemion, ktore czcza demony i wieszaja u wejscia do chat pomalowane czaszki dzieci jako dekoracje.
Obojetna na niema obecnosc Malcolma, zaprawiona tesknota bliskosci, Elspeth sluchala opowiesci o ciemnych ludziach oddajacych czesc bozkom i zawierzajacych sztuczkom lokalnych kaplanow, i zakochala sie. W oczach wielebnego Macfarlane’a plonal taki ogien, ze w ciagu paru chwil spopielil wizerunek Malcolma, przemieszany w jej umysle z dzwieczeniem dzwonka u drzwi do sklepu Johnstone’ow, zapachem lekow i perfumowanego mydla. Od pierwszej chwili wielebny byl dla niej po prostu Andrew. Nawet gdy siedziala jeszcze w lawce, ignorujac manewry Malcolma; nawet nim zdazyla zamienic z nim chocby slowo.
Andrew.
Andrew przelezal trzy tygodnie w chacie dzikusa, proszac Boga, by uwolnil go od majakow wywolanych atakiem malarii. Andrew widzial tubylcze kobiety z Asamu, bezwstydnie odslaniajace wlasna nagosc, i nakazal im sie okryc. Andrew wyleczyl je z choroby, czym przysporzyl sobie smiertelnego wroga w osobie miejscowego czarownika. Ten zebral jad grzechotnika i potrzasajac ogonem gada, usilowal rzucic klatwe na poteznego bialego demona, ktory zniszczyl jego prestiz. Andrew wlasnymi rekami scinal drzewa w dzungli i zbudowal kosciol misyjny, ktory po raz pierwszy w historii glosil slowo boze w tym zapomnianym zakatku Imperium. Opowiadal o tym wszystkim z cudowna pokora. To byl jego obowiazek, sprawdzian sily chrzescijanskiej wiary, czyn naturalny u kogos, kto mial szczescie narodzic sie w wiedzy o boskim milosierdziu. Kiedy skonczyl i poprosil obecnych o wspolne odspiewanie krotkiego hymnu, Elspeth spiewala tak glosno i entuzjastycznie, ze ludzie siedzacy z przodu odwrocili sie w jej strone. Pozniej Malcolm snul sie smetnie przy wyjsciu, a Elspeth stala przy pulpicie i przestepujac z nogi na noge, zadawala mowcy dziesiatki pytan, az wreszcie spytala, czy nie mialby nic przeciwko zaproszeniu na herbate do domu jej ojca. Kiedy nastepnej wiosny Petie i Susan brali slub, Andrew i Elspeth Macfarlane’owie byli juz na statku plynacym do Indii.
Poczatkowo radosc przewazala nad rozczarowaniami. Niezlomna wiara Andrew czynila swiat miejscem pewnym i bezpiecznym. Jego surowe zasady i stanowcze stwierdzenia, co jest grzechem, a co jedyna droga dla chrzescijanina, dawaly jej sile i zapewnialy ochrone. Elspeth kochala jego spalona sloncem skore, surowa patriarchalna twarz, nawet sposob, w jaki nocami oblewal go pot, gdy malaria przypominala o sobie kolejnym atakiem. W zaciszu malzenskiej sypialni jej osiemnastoletnie cialo doznalo objawienia. Maz egzekwowal swoje prawa gorliwie i namietnie i gdyby nie jego zapewnienia, ze tak powinno byc, Elspeth uznalaby to za kwintesencje grzechu nieobyczajnosci.
Jej wiara w Andrew byla tak mocna, ze pozwolila przelknac rozczarowanie na wiesc uslyszana w goscinnym pokoiku pani Butler przy kosciele sw. Pankracego, ze nie pojada do Asamu. Spor Andrew z Towarzystwem Misyjnym zakonczyl sie odwolaniem go z funkcji duszpasterza parafii w dzungli. Poza tym, jak tlumaczyl jej lagodnie, tam nie mial juz nic do zrobienia. Zadanie utrzymania mysli dzikusow przy Bogu nalezy do kogos innego. Teraz obowiazek wzywa go gdzie indziej. Patrzac ponad czarnymi od sadzy dachami King’s Cross, spowitymi londynska mgla podbarwiona zielenia, Andrew roztoczyl przed Elspeth wizje innego miasta, jeszcze bardziej mrocznego. W slumsach Bombaju mieszkaja dusze wolajace o slowo Boga, dusze nie majace do zaspokojenia duchowych tesknot nic procz trzech milionow hinduskich bozkow o szatanskim pochodzeniu. Podczas serii wykladow w rodzinnym kraju Andrew zebral wystarczajaca sume, by otworzyc misje w samym sercu slumsow, gdzie upodlenie i deprawacja nie maja sobie rownych. Poprosil Elspeth, by przemyslala sprawe, zastanowila sie, jaki to zaszczyt niesc prawdziwe chrzescijanstwo w miescie, gdzie sekty czcicieli ognia rzucaja swych zmarlych ptakom, a jezuiccy duchowni, o prawie tak balwochwalczych sklonnosciach jak hindusi, wchodza miedzy biednych i potrzebujacych, szerzac wypaczona wersje nauk Pana. On, Andrew, wie, ze czeka ich trudna droga, ale nigdy nie osmielilby sie prosic Elspeth o towarzyszenie mu w tej podrozy, gdyby nie wierzyl bezgranicznie w jej hart ducha. Elspeth pochylila przed nim glowe i oznajmila, ze pojdzie za nim wszedzie.