Akademia Pana Kleksa - Brzechwa Jan. Страница 4
Mowiac to, wyjal z kieszeni swych jedwabnych spodni malenka okragla czapeczke z czarnego sukna, ozdobiona na czubku duzym guzikiem, po czym ciagnal dalej:
– Wez ja, moj maly ksiaze, nie rozstawaj sie z nia nigdy i strzez jej jak oka w glowie. Gdy zyciu twemu bedzie zagrazalo niebezpieczenstwo, wlozysz cudowna czapke bogdychanow, a wowczas bedziesz mogl sie przemienic w jaka zechcesz istote. Gdy niebezpieczenstwo minie, pociagniesz tylko za guzik i znowu odzyskasz swoje ksiazece ksztalty.
Podziekowalem doktorowi Paj-Chi-Wo za jego niezwykla dobroc. on zas ucalowal ma dlon i opuscil pokoj. Nikt nie widzial, ktoredy nastepnie wydalil sie z palacu. Zniknal bez sladu, nie zegnajac sie z nikim i nie zadajac zaplaty za moje uzdrowienie.
Niemniej jednak ojciec moj przez wdziecznosc dla doktora Paj-Chi-Wo kazal wyprawic wielkie uczty dla wszystkich ubogich w calym kraju i rozdac im dwanascie workow brylantow, rubinow i szmaragdow.
Gdy wyzdrowialem, znowu wzialem sie do nauki, a rownoczesnie stracilem zupelnie pociag do konnej jazdy i do polowania.
Mysl o tym, ze zabilem krola wilkow, niepokoila mnie nieustannie. Lata biegly, a jego rozwarta czerwona paszcza i swiecace slepia nie wychodzily mi z pamieci.
Pamietalem tez zawsze ostrzezenie doktora Paj-Chi-Wo i nigdy nie rozstawalem sie z ofiarowana mi przezen czapka.
Tymczasem w krolestwie zaczely sie dziac rzeczy niepojete. Ze wszystkich stron kraju donoszono, ze olbrzymie stada wilkow napadaja na wsie i miasteczka ogolacaja je z zywnosci i porywaja ludzi.
W poludniowych dzielnicach wszystkie zasiewy zostaly stratowane przez setki tysiecy ciagnacych na polnoc wilkow.
Kosci pozartych ludzi i bydla bielaly na drogach i goscincach.
Rozzuchwalone bestie w bialy dzien osaczaly mniejsze osiedla i pustoszyly je w przeciagu kilku minut.
Rozsypywano po lasach trucizne, zastawiano pulapki i kopano wilcze doly, tepiono te straszna nawale i stala i zelazem, mimo to napady wilkow nie ustawaly. Opuszczone domostwa sluzyly im za leza i barlogi; po nocach pelnych niepokoju matki nie odnajdywaly swych dzieci, mezowie zon. Ryk i skowyt mordowanego bydla nie ustawal ani na chwile.
Do ochrony przed kleska wyslano liczne oddzialy dobrze uzbrojonego wojska, tepiono wilki w dzien i w nocy, one jednak mnozyly sie z taka szybkoscia, ze poczely zagrazac calemu panstwu.
Stopniowo zaczal szezyc sie glod. Lud oskarzal ministrow i dwor o niedolestwo i zla wole. Fala niezadowolenia i rozpaczy rosla i potezniala. Wilki wdzieraly sie do mieszkan i wywlekaly z nich umierajacych z glodu ludzi.
Krol raz po raz zmienial ministrow, ale nikt nie mogl zaradzic nieszczesciu.
Wreszcie pewnego dnia wilki zagrozily stolicy. Nie bylo takiej sily, ktora moglaby powstrzymac ich przerazajacy pochod. Pewnego listopadowego ranka wilki wtargnely do palacu. Mialem wowczas lat czternascie, ale bylem silny i odwazny. Chwycilem najlepsza strzelbe, naladowalem ja i stanalem u wejscia do sali tronowej, gdzie zasiadali moi rodzice.
– Precz stad! – zawolalem z wsciekloscia w glosie.
Juz mialem wystrzelic, gdy jeden z halabardnikow, stojacych dotad nieruchomo u wrot sali tronowej, chwycil mnie nagle za reke i zblizajac swoja twarz do mojej ryknal:
– W imieniu krola wilkow rozkazuje ci, psie, abys mi dal wolna droge, w przeciwnym razie bede musial cie zabic!
Ogarnelo mnie przerazenie. Strzelba wypadla z rak, poczulem okropna slabosc, oczy zaszly mi mgla – ujrzalem przed soba rozwarta czerwona paszcze krola wilkow.
Co dzialo sie potem – nie wiem. Gdy odzyskalem przytomnosc, rodzice moi juz nie zyli, wilki grasowaly w palacu, a ja lezalem na posadzce przywalony odlamkami krzesel i wszelkiego rodzaju sprzetow. Glowe mialem potluczona. Wzywalem pomocy, ale z ust moich wydobywaly sie tylko koncowki wyrazow. Pozostalo mi to juz zreszta na zawsze.
Rozwazajac rozpaczliwie moje polozenie, zrozumialem, ze ocalalem jedynie dzieki temu, iz zostalem przywalony polamanymi sprzetami.
"Co tu poczac? – myslalem. – Jak wydostac sie z tego piekla? O Boze, Boze! Gdyby mozna bylo byc ptakiem i uleciec stad dokadkolwiek!”
I nagle przypomniala mi sie cudowna czapka doktora Paj-Chi-Wo. Czy mam ja przy sobie? Siegnalem do kieszeni. Jest! Juz mialem ja wlozyc na glowe, gdy naraz spostrzeglem, ze nie bylo na niej guzika. A wiec moge, jesli zechce, stac sie ptakiem, wydostac sie z palacu, uciec z tego niewdziecznego kraju, a potem – zostac ptakiem juz na zawsze, bez nadziei odzyskania kiedykolwiek wlasnej postaci!
Wtem uslyszalem nad soba sapanie. Poprzez odlamki sprzetow ujrzalem rozwarta paszcze wilka.
Nie mialem czasu do namyslu. Wlozylem czapke na glowe i rzeklem:
– Chce byc ptakiem!
W tej samej chwili zaczalem sie kurczyc, ramiona przeobrazily mi sie w skrzydla. Stalem sie szpakiem, takim wlasnie, jakim jestem dzisiaj.
Z latwoscia wydostalem sie spod rumowisk, wskoczylem na porecz jakiegos mebla i wyfrunalem przez okno. Bylem wolny!
Dlugo unosilem sie nad moja ojczyzna, ale zewszad dolatywaly tylko dzikie wrzaski ginacego ludu i wycie zglodnialych wilkow. Wsie i miasta opustoszaly. Krolestwo mojego ojca rozpadlo sie i zamienilo w gruzy, posrod ktorych szalaly glod i rozpacz.
Zemsta krola wilkow byla straszna.
Szybujac nad ziemia, oplakiwalem smierc rodzicow i kleske, ktora dotknela moj kraj, a gdy oderwalem wreszcie mysl od tych smutnych obrazow, jalem zastanawiac sie nad utraconym guzikiem od czapki bogdychanow.
Od chwili gdy czapke te otrzymalem z rak doktora Paj-Chi-Wo, uplynelo szesc lat. Przez ten czas wiele podrozowalem po roznych krajach i miastach. Gdzie zatem i kiedy zgubilem ow cenny guzik, bez ktorego juz nigdy nie bede mogl stac sie czlowiekiem?
Wiedzialem, ze nikt nie moze dac mi odpowiedzi na to pytanie.
Polecialem kolejno do moich siostr, ale zadna nie zdolala zrozumiec mojej mowy i wszystkie traktowaly mnie jak zwyklego szpaka. Najstarsza z nich, krolowa hiszpanska, zamknela mnie do klatki i podarowala infantce na imieniny. Gdy po kilku tygodniach znudzilem sie kaprysnej krolewnie, oddala mnie swojej sluzebnej, ta zas sprzedala mnie wraz z klatka wedrownemu handlarzowi za kilka pesetow.
Odtad przechodzilem z rak do rak, az wreszcie na targu w Salamance nabyl mnie pewien cudzoziemski uczony, ktorego zaciekawila moja mowa.
Nazywal sie Ambrozy Kleks.