Akademia Pana Kleksa - Brzechwa Jan. Страница 6
– Przygotujcie sie, chlopcy, do drogi – rzekl do nas pan Kleks. – Za chwile juz bede widzial, co stalo sie tramwajowi, i pojdziemy go ratowac.
W istocie, po pieciu minutach balonik wrocil i spadl prosto pod nogi pana Kleksa. Pan Kleks wyjal z koszyka oko, wlozyl je na swoje miejsce i powiedzial z usmiechem:
– Teraz wszystko juz widze: tramwajowi zabraklo smaru w lewym tylnym kole, a ponadto do przedniej osi dostal sie piasek. Niezaleznie od tego na dachu przetarly sie druty, a motorniczemu spuchla watroba. Ruszamy! Anastazy, otwieraj brame! Zwawo! Maszerujemy!
Czworkami wyszlismy na ulice, a pan Kleks podazal za nami. Po chwili zdjal z nosa binokle, przytknal do nich powiekszajaca pompke i binokle zaczely rosnac. Gdy staly sie juz tak duze jak rower, pan Kleks wsiadl na nie i pojechal naprzod wskazujac nam droge.
W ten sposob dotarlismy niebawem do ulicy Smiesznej. W poprzek ulicy istotnie stal pusty tramwaj, calkowicie tamujac ruch. Kilku tramwajarzy i mechanikow, sapiac i ocierajac pot, krzatalo sie dookola zepsutego wozu.
Na widok pana Kleksa wszyscy sie rozstapili. Pan Kleks kazal nam otoczyc tramwaj i wziac sie za rece, azeby nikt nie mial do niego dostepu, po czym zblizyl sie do motorniczego, ktory wil sie w bolach, i dal mu polknac male niebieskie szkielko. Nastepnie zajal sie zepsutym tramwajem. Wyjal wiec ze swych bezdennych kieszeni mala sluchawke, mloteczek, angielski plasterek, sloiczek z zolta mascia i flaszke z jodyna. Opukal tramwaj ze wszystkich stron i bokow, osluchal go dokladnie, po czym wysmarowal zolta mascia motor i korbe. Osie pokropil jodyna, a w koncu wdrapal sie na dach tramwaju i pozalepial angielskim plasterkiem przetarte czesci drutu.
Wszystkie te zabiegi trwaly nie wiecej niz dziesiec minut.
– Gotowe – rzekl pan Kleks – mozna jechac!
Po tych slowach motorniczy, wyleczony przez pana Kleksa, z wesolym usmiechem wskoczyl na pomost, zakrecil korba i tramwaj potoczyl sie lekko po szynach, jak gdyby tylko co wyszedl z fabryki. Po naprawieniu tramwaju wrocilismy do domu, spiewajac po drodze marsz Akademii pana Kleksa.
W kilka dni pozniej widzialem jeszcze raz, jak pan Kleks, mowiac jego slowami, wyslal oko na ogledziny.
Lezelismy wowczas wszyscy razem w parku nad stawem i zapisywalismy w zeszytach kumkanie zab. Pan Kleks nauczyl nas odrozniac w tym kumkaniu poszczegolne sylaby i okazalo sie, ze mozna z nich zestawic bardzo ladne wierszyki.
Ja sam na przyklad zdolalem zanotowac wierszyk nastepujacy:
Ksiezyc raz odwiedzil staw, Bo mial duzo waznych spraw. Zobaczyly go szczupaki: "Kto to taki? Kto to taki?" Ksiezyc na to odrzekl szybko: "Jestem sobie zlota rybka!" Slyszac taka pogawedke, Rybak zlowil go na wedke, Dusil cala noc w smietanie I zjadl rano na sniadanie.
Gdysmy siedzieli nad stawem, pan Kleks przegladal sie w wodzie i w pewnej chwili tak sie nieszczesliwie przechylil, ze z kamizelki wypadla mu powiekszajaca pompka. Widzielismy wszyscy, jak zanurzyla sie w wodzie, i zanim pan Kleks zdazyl ja zlapac, poszla na dno.
Nie namyslajac sie dlugo, skoczylem do stawu, a za mna kilku innych chlopcow, jednak wszystkie nasze poszukiwania nie zdaly sie na nic. Po prostu znikla bez sladu. Wowczas pan Kleks wyjal prawe oko i wrzucil je do wody, mowiac:
– Wysylam oko na ogledziny. Dowiemy sie zaraz, gdzie lezy pompka.
Gdy po chwili oko wyplynelo na powierzchnie i pan Kleks wlozyl je z powrotem na miejsce, zawolal:
– Widze! Lezy w jamie zamieszkanej przez raki, cztery metry od brzegu.
Natychmiast dalem nurka pod wode i rzeczywiscie znalazlem pompke scisle tam, gdzie mi wskazal pan Kleks.
Przed tygodniem pan Kleks zgotowal nam niespodzianke nie lada. Kazal przyniesc sobie z piwnicy niebieski balonik, wlozyl prawe oko do koszyczka i rzekl:
– Wysylam je na ksiezyc. Musze dowiedziec sie, kto mieszka na ksiezycu, bo chce napisac dla was bajke o ksiezycowych ludziach.
Balonik niebawem uniosl sie w gore, ale dotad jeszcze nie wrocil. Pan Kleks jednak powiada, ze ksiezyc jest bardzo wysoko i ze balonik na pewno wroci przed Bozym Narodzeniem. Tymczasem pan Kleks patrzy jednym okiem, drugie zas zalepil sobie angielskim plasterkiem.
Wracajac do codziennych zwyczajow pana Kleksa, chcialbym jeszcze wspomniec tutaj, ze rano, gdy tylko pan Kleks sie ubierze, schodzi na dol na lekcje. Wlasciwie nie mozna powiedziec, ze pan Kleks schodzi, gdyz zjezdza po poreczy, siedzac na niej jak na koniu i przytrzymujac sobie oburacz binokle na nosie. Nie byloby w tym zreszta nic szczegolnego, gdyby nie to, ze pan Kleks rownie latwo wjezdza po poreczy na gore. W tym celu nabiera pelne usta powietrza, wydyma policzki i staje sie lekki jak piorko. W ten sposob pan Kleks nie tylko wjezdza po poreczy, ale moze rowniez unosic sie swobodnie w gore, gdzie i kiedy zechce, a zwlaszcza wtedy, gdy udaje sie na polow motyli. Motyle stanowia nieodzowna czesc pozywienia pana Kleksa, a na drugie sniadanie nie jada nic innego.
– Zapamietajcie sobie, moi chlopcy – oswiadczyl nam kiedys pan Kleks – ze smak miesci sie nie tylko w samym pozywieniu, lecz rowniez w jego barwie. Na pozywieniu mi nie zalezy, gdyz dostatecznie nasycam sie pigulkami na porost wlosow, ale podniebienie mam bardzo wybredne i lubie rozne smaczne rzeczy. Dlatego tez jadam tylko to, co jest kolorowe, a wiec motyle, kwiaty, rozne kolorowe szkielka oraz potrawy, ktore sam sobie pomaluje na jakis smaczny kolor.
Zauwazylem jednak, ze jedzac motyle pan Kleks wypluwa pestki takie same, jakie sa w czeresniach lub wisniach.
Zgadujac moje mysli pan Kleks mi wyjasnil, ze jada tylko specjalny gatunek motyli, ktore maja wewnatrz pestki i ktore mozna sadzic na grzadkach jak fasole.
Wszyscy uczniowie pana Kleksa mysla, ze to bardzo latwo unosic sie w powietrzu tak jak on. Nadymaja sie wiec z calych sil, wydymaja policzki, nasladujac ruchy pana Kleksa, ale mimo to nic im sie nie udaje. Arturowi z wysilku krew poszla z nosa, a jeden z Antonich o malo nie pekl.
Na rowni z mymi kolegami przeprowadzalem te same proby, ale uplywal dzien za dniem i chociaz pan Kleks udzielal nam pewnych wskazowek, wysilki moje pozostaly bez rezultatu.
Az naraz w niedziele po poludniu wciagnalem w siebie powietrze tak jakos dziwnie, ze poczulem wewnatrz niezwykla lekkosc, a gdy nadto jeszcze wydalem policzki, ziemia poczela mi sie usuwac spod nog i unioslem sie w gore.
Oszolomiony z wrazenia, lecialem coraz wyzej i wyzej, az spotkala mnie owa niezapomniana przygoda, ktora wprawila w zdumienie nawet samego pana Kleksa.