Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 13
W samym mlynie wprawdzie nikt by ich nie jadl, uwazajac za robactwo, ale w miasteczku, w Radoliszkach, zawsze mozna bylo je sprzedac: i ksiadz katolicki, i pop prawoslawny, i doktor, a zwlaszcza ten byl na nie amatorem. Wolal za porade pol kopy rakow wziac niz dwa dziesiatki jaj albo i trzy zlote.
Za miasteczkiem, wiorst jeszcze ze dwanascie, w fabryce tez amatorow bylo niemalo, ale tu trzeba bylo natrafic na okazje. Pieszo za daleko, a stary Prokop konia na takie rzeczy nie dawal, choc ten juz calkiem byl zastaly, a spasiony jak swinia. Obroku mu, wiadomo, nie brakowalo. Stal tylko, z nogi na noge zstepowal i parskal, az po calym chlewie sie rozlegalo. Chlew byl duzy, mocny, z grubych okraglakow budowany. Oprocz konia staly tam dwie krowy i w przegrodzie swiniaki. Pod daszkiem bylo miejsce na woz i sanie.
Dom dobudowany byl do mlyna. Mial trzy izby, w ktorych Prokop z rodzina i z parobkami mieszkal, i przybudowke, nowa calkiem, ktora dla najstarszego syna, Albina, jeszcze postawil, gdy Albin mial sie zenic. Od smierci Albina przybudowka pusta stala, bo i drugiego syna, gdy do niej sie sprowadzil, zaraz nazajutrz nieszczescie spotkalo. Mowili ludzie, ze ktos musial na nia urok rzucic czy zlym okiem na podmurowke spojrzec. A czy prawda to byla, czy nieprawda, dosc, ze nikt tam zamieszkac nie chcial, choc byli i tacy, co po cichu zapewniali, ze nie przybudowka uroczona, ale Bog Prokopa Mielnika na potomstwie pokaral za to, ze swego brata wyprocesowal i z torbami puscil.
Strasznie takie gadanie gniewalo Prokopa. Scierpiec tego nie mogl i niejeden juz za swoje podejrzenia dobrze od niego oberwal.
A jednak w tym czy owym musialo cos byc. Mial przeciez stary Mielnik trzech synow. Sredni na wojnie zginal, najstarszy przed samym ozenkiem po pijanemu na lod wszedl, ten zlamal sie, i utonal. A najmlodszy, wbijajac klin w sworzen na samej gorze, zwalil sie i omal zycia nie postradal, a i tak obie nogi polamal. Na prozno sprowadzali doktora, na prozno doktor w deszczulki mu nogi ukladal. Na cale zycie kaleka juz musial zostac, chodzic nie mogl. Piaty miesiac to siedzial, to lezal, do nijakiej roboty sie nie nadawal, i tak przy osiemnastu latach ciezarem ojcu byl.
I z corka nie powiodlo sie Mielnikowi. Wyszla za maz za majstra w cegielni, ale majster przy pozarze zginal, a ona, ze to w ciazy byla akurat, widac z tego urodzila dziecko chore, na padaczke cierpiace.
Oto dlaczego stary Prokop chodzil ponury jak noc i wilkiem patrzyl, chociaz mu ludzie bogactwa zazdroscili, choc mlyn nie proznowal i choc sam na zdrowie narzekac nie mogl.
— Tego roku na jesieni jeszcze jeden klopot przybyl: mlodszego parobka, Kaziuka, brali do wojska. Na jego miejsce byle kogo Prokop przyjac nie chcial. We mlynie praca jest odpowiedzialna, wymaga roztropnosci i sily. Byle pastuch do tego sie nie nadawal. Dlugo zastanawial sie stary, az wybor jego padl na Nikitke Romaniuka z Poberezia. Ojciec Nikitki mial i tak dwoch zonatych synow, a najmlodszy nawet do miast chodzil za praca. Chlopak zdrowy, do rzeczy, i nawet szkole ukonczyl.
Powziawszy raz postanowienie, we czwartek, jako w dzien targowy w Radoliszkach, Prokop wybral sie w droge. Blisko bylo z mlyna do tartaku, niecala wiorsta. A traktem wlasnie ciagneli chlopi na targ. Jedna za druga przejezdzaly bryczki i wozy. Kazdy Mielnikowi klanial sie, bo znali go wszyscy. Ten i ow, nie zatrzymujac szkapy, zagadal, patrzac ciekawie, jak stary przyjal dopust Bozy, ktory pokrecil mu ostatniego syna, Wasilka. Ale po twarzy Prokopa nic nie bylo mozna poznac. Jak zawsze mial zmarszczone brwi i poruszal swoja lopaciasta, siwa broda.
Nadjechal wreszcie i Romaniuk. Musial po zakupy jechac, bo woz byl pusty, tylko z tylu jego baba siedziala.
Prokop kiwnal mu reka i zaczal isc obok wozu. Uscisneli sobie dlonie.
— No, co tam? — zapytal Romaniuk. — Tuczysz sie, bracie?
— Zyje z Boza pomoca. Ale zmartwienie mam.
— Slyszalem.
— Nie to. Tylko Kaziuka do wojska biora.
— Biora?
— A biora. — Tak to?...
— Aha. A wiesz, ze zarobek u mnie dobry. Parobek glodu nie zazna i jeszcze odlozy.
— Wiadomo — przyznal Romaniuk.
— Tak ja sobie pomyslalem, ze twoj, niby Nikita, podchodzilby do takiego zajecia.
— Czemu nie. — Nu, to jak? — Co jak?
— Nu, z Nikita?
— Ano, zeby u ciebie, do pracy? — Aha.
Romaniuk podrapal sie po glowie, w jego malych, siwych oczkach blysnela radosc. Powiedzial jednak obojetnym tonem:
— Chlopak zdrowy...
— To i chwala Bogu — spiesznie mruknal Prokop w obawie, by Romaniukowi nie przyszlo do glowy zapytanie o zdrowie Wasila. — Tylko zeby na przyszly piatek przyszedl, bo w piatek Kaziuka biora.
— To dobrze, bracie, ze mowisz. Bo jego w domu nie ma. On teraz az do Oszmiany pojechal.
— Roboty szukac?
— A pewno.
— Ale wroci?
— Co nie ma wrocic? Zaraz z Radoliszek pocztowa karteczke do niego wysle.
— No, to i dobrze. Zeby na piatek...
— Toz rozumiem.
— Pracy teraz wiele. Nie zdolam bez dwoch parobkow — dodal Prokop.
— Przyjedzie na czas.
— To z Bogiem!
— Z Bogiem.
Romaniuk potrzasnal lejcami, na co zreszta maly, brzuchaty siwek nawet nie zwrocil uwagi, i pograzyl sie w myslach, pelen zadowolenia. Wielkie to jednak bylo wyroznienie,, ze Mielnik sposrod tylu wybral jego syna.
Odwrocil sie i spojrzal na zone. Z grubych chustek, ktore szczelnie opatulaly jej glowe, widac bylo tylko nos i oczy.
— Naszego Nikite Mielnik bierze — powiedzial. Baba westchnela:
— Boze, moj Boze!...
I nie wiadomo bylo, czy cieszy sie, czy sie martwi. Zreszta Romaniuk nigdy sie nad tym nie zastanawial. Glos juz miala taki jekliwy.
Cieszyl sie i Prokop. Strasznie nie lubil zmian i niepokojow. Teraz sprawa byla zalatwiona. Tak mu sie przynajmniej zdawalo, a zdawalo sie az do piatkowego wieczoru.
Dnia tego, pozniej niz zazwyczaj, zabral sie do zamykania mlyna. Wciaz czekal. Domowi nawet nie domyslali sie, dlaczego jest taki zly, gdyz nikomu nie powiedzial. Ale za to w sobie pienil sie znowu. Przecie wyraznie kazal mu przyjsc w piatek! Kaziuka juz nie bylo. Od jutra roboty nawali, a tu choc glowa w sciane bij.
— Czekaj ty, szczenie zatracone — warczal cicho, krecac brode. I przysiegal sobie, ze nie wezmie go, chocby z samego rana przyszedl. Sobota to nie piatek. Lepiej pierwszego lepszego, z goscinca, nawet zlodzieja, byle nie Nikite.
Ale i nazajutrz Nikitka sie nie zjawil. Trzeba bylo wziac do pomocy jednego z chlopow, ktory zyto do mlyna przywiozl.
Nastepnego dnia, jako w niedziele, mlyn byl nieczynny, Prokop, pomodliwszy sie, choc mu gniew w pacierzach przeszkadzal, wyszedl przed dom i usiadl na laweczce. Dlugo zyl, ale nie zdarzylo mu sie jeszcze, by ktos zrobil mu taki zawod. Chcial chlopcu laske wyswiadczyc, a ten nie zjawil sie. Oczywiscie, musial w Oszmianie prace znalezc i dlatego nie przyjechal, ale i to go nie usprawiedliwialo.
— Pozaluja tego, te Romaniuki — mruczal pociagajac dym z fajki. Slonce swiecilo jasno. Dzien byl cieply i cichy. Nad stawami zganialo sie ptactwo w pogoni za owadami. Nagle na goscincu rozlegl sie warkot. Stary przyslonil oczy reka. Goscincem pedzil motocykl.
— W dzien swiety takie rzeczy — splunal. — Boga sie nie boja. Wiedzial, o kim mowi. Cala okolica juz od wiosny wiedziala, ze to z Ludwikowa, z fabryki, syn wlasciciela, mlody pan Czynski. Za inzyniera za granicami sie uczyl, a teraz na odpoczynek do rodzicow przyjechal. Gadali, ze po ojcu mial zarzad fabryki objac, ale jemu w glowie byl tylko ten motocykl, diabelska maszyna, zeby ludziom po nocach spac nie dawac i konie na drogach straszyc.
Totez z niechecia spogladal stary za tumanem kurzu znikajacym na goscincu. A patrzac w tamta strone zobaczyl czlowieka idacego droga do mlyna. Czlowiek szedl wolno, rownym krokiem, na plecach niosl wezelek na kiju. Najpierw zdawalo sie Prokopowi, ze to Nikitka, i krew mu naplynela do twarzy, ale gdy idacy zblizyl sie, okazalo sie, ze jest juz niemlody, z czarna, siwiejaca broda.