Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 12
— Boze, przebacz mi, nie karz mnie, nie mscij sie nade mna! Nie zabieraj mi go. Zgrzeszylam, zrobilam wiele zla, ale wybacz! Wybacz! Nie moglam inaczej!
I lzy jej ciekly po przezroczystej twarzy, a usta drzaly w szepcie niezrozumialych slow.
Lecz Janek budzil sie predko. Przychodzil nowy atak kaszlu i na reczniku zjawiala sie nowa krwawa plama. Trzeba bylo podawac lod i lekarstwa.
Niespodziewanie wieczorem nastapila poprawa. Goraczka spadla. Kazal podniesc sie wyzej i usiadl. Bez protestu wypil szklanke smietanki i powiedzial:
— Zdaje mi sie, ze bede zyl!
— Na pewno, na pewno, Janku! Kryzys minal, to oczywiste. Czujesz sie silniejszy. Zobaczysz, za miesiac wrocisz zupelnie do zdrowia.
— Tak mysle. Czy Mariola jeszcze nie spi? Nigdy nie nazywal jej tym imieniem. Nie lubil go i od poczatku nazywal ja po prostu Marysia, do czego z czasem przyzwyczaila sie i Beata.
— Nie, jeszcze nie spi. Odrabia lekcje.
— Wiec jeszcze masz czas na lekcje z nia?...
Umilkl, a po chwili powiedzial:
— Boze, ile ja tobie i jej wyrzadzilem krzywdy.
— Janku! Jak mozesz mowic takie okropne rzeczy! — Przerazila sie.
— To prawda.
— Sam w to nie wierzysz. Dales nam tyle szczescia, tyle najpiekniejszego szczescia!...
Przymknal oczy i szepnal:
— Kocham cie, Beato, z kazdym dniem bardziej. I to ta moja milosc nie pozwoli mi umrzec.
— Nie umrzesz, nie mozesz umrzec. Bez ciebie zycie dla mnie byloby gorsze od smierci. Ale nie mowmy o tym. To juz minelo, dzieki Bogu. Wiesz co? Zawolam Marysie. Juz tak dawno ciebie nie widziala. Pozwol!
— Nie powinienem. Tu powietrze pelne zarazkow. Juz i to mnie przejmuje obawa, ze ty wciaz nim oddychasz. Dla jej mlodziutkich pluc to trucizna.
— Niech wiec stanie na progu. Zamien z nia chociaz kilka slow. Ty nawet nie wiesz, jak sie ona o to dopomina.
— Dobrze — zgodzil sie. Beata uchylila drzwi i zawolala:
— Marysiu! Tatus pozwala ci przyjsc.
— Tatusiu! — rozlegl sie z glebi domu radosny pisk, a pozniej tupot predkich krokow.
Dziewczynka wbiegla i stanela nieruchomo. Juz od dwoch tygodni nie widziala chorego i zmiana, jaka w nim zaszla, widocznie ja przerazila.
— Tatus ma sie dzis lepiej — predko mowila Beata — ale pozwala ci tylko stac przy drzwiach. Wkrotce juz wstanie i bedziecie znowu razem chodzic do lasu.
— Jakze tam ci idzie, drogie dziecko? — zapytal Oksza.
— Dziekuje, tatusiu. A wie tatus, ze podmylo te krzywa brzoze przy Siwym Ruczaju?
— Podmylo?
— Tak. Mikola powiada, ze sie jak nic przewroci. I mowil jeszcze, ze jego syn, Gryszka, widzial wczoraj cztery losie przy brodzie Huminskim. Szly jeden za drugim.
— To pewno te z Czerwonego Lasu.
— Aha, Mikola tez tak mysli.
— A nie zapomnialas juz botaniki i fizyki z kretesem? — zapytal z usmiechem.
— Wcale nie, tatusiu! — zapewniala i na potwierdzenie tego zaczela wyliczac, czego nauczyla sie sama. Po krotkiej rozmowie Oksza pozegnal dziewczynke, posylajac jej reka calusa.
Reka byla wychudla i nienaturalnie biala. Gdy Marysia wyszla, powiedzial:
— Jak ta dziewczyna rosnie. Ma dopiero dwanascie lat, a juz jest prawie taka jak ty. W przyszlym roku bedziemy jednak musieli oddac ja do szkoly.
Mam nadzieje, ze wreszcie ksiezna dostanie pozwolenie wyrebu i my wowczas staniemy na nogi.
— Bog da. Byles tylko ty predzej wyzdrowial.
— Tak, tak — przyznal z energia — musze wyzdrowiec i zakrzatnac sie kolo interesow. Jezeli wyrebu nie bedzie, zdecydowalem sie szukac innej posady. Ciezko rozstac sie z Odryniecka Puszcza, ale Marysia dorasta.
To wazniejsze.
Zamyslil sie i po chwili zapytal:
— Duzo znow wydalas na lekarstwa?
— Nie troszcz sie o to.
— Wiesz, zastanawialem sie, ze gdybym teraz umarl, niewiele zostaloby ci po zaplaceniu kosztow pogrzebu. To mnie dreczylo najbardziej... Ze sprzedanych mebli starczyloby ci na jakis rok. Zwlaszcza te stare makatki. Sa podobno cenne.
— Janku! O czym ty mowisz! — zawolala z wyrzutem. — Nic, powtarzam, co sobie myslalem. Myslalem tez, ze w razie czego masz prawo upomniec sie o jakas rente dla Marysi. Nie sadze, by Wilczur sie odnalazl. Byloby o tym w gazetach. Musi tam jednak ktos zarzadzac jego majatkiem, a Marysia ma do tego majatku prawo.
Na twarz Beaty wystapily rumience.
— I to ty mowisz, Janku?! — zawolala nie ukrywajac oburzenia. Dotychczas w ciagu pieciu lat nie bylo miedzy nimi ani najmniejszej wzmianki o profesorze. Od pieciu lat, odkad kazal jej nawet bielizne i ubranka Marioli odeslac do jakiegos przytulku dla biednych dzieci. Oksza spuscil oczy.
— Nie mam prawa skazywac jej na nedze.
— A ja nie mam prawa wyciagac reki po jego pieniadze. Sto razy, tysiac razy wolalabym umrzec. Nigdy, slyszysz, Janku, nigdy!
— Dobrze, nie mowmy juz o tym. Ale widzisz, gdybym ja nie zyl...
Kiedy sadzilem, ze umre, ogarnial mnie strach na mysl, co sie stanie z wami...
— Umiem szyc, umiem haftowac, moge dawac lekcje... Wszystko, byle nie tamto. Zastanow sie, z jakim czolem moglabym przyjsc do jego spadkobiercow z zadaniami, ja, ktora oni... maja prawo uwazac za winowajczynie jego smierci. A zreszta, Janku, po co o tym w ogole mowimy? Czujesz sie zdrowy, dzieki Bogu, i wszystko pojdzie jak najlepiej.
— Na pewno, kochana, na pewno. — Przytulil twarz do jej reki.
— No widzisz! — rozpromienila sie. — A teraz musisz postarac sie zasnac. Juz pozno.
— Dobrze. Czuje sie troche senny.
— Dobranoc jedyny, dobranoc. Sen jeszcze ci sil doda.
— Dobranoc, moje szczescie.
Oslonila lampe, owinela sie pledem i ulozyla sie na sofie. Po kwadransie jednak przypomniala sobie, ze musi mu jeszcze przed noca dac krople.
Podniosla sie, odliczyla dwadziescia kropel lekarstwa pachnacego kreozotem, dolala wody i pochylila sie nad chorym.
— Janku — odezwala sie polglosem — trzeba wypic lekarstwo.
Nie obudzil sie. Delikatnie dotknela jego ramienia i pochylila sie nad nim. Wtedy zobaczyla, ze ma otwarte oczy. Juz nie zyl.
Rozdzial V
Akurat na polowie drogi miedzy Radoliszkami a Nieskupa stal od niepamietnych czasow mlyn wodny, niegdys wlasnosc ojcow bazylianow z klasztoru w Wickunach, przez nich zalozony za czasow krola Batorego, obecnie nalezacy do Prokopa Szapiela, zwanego powszechnie z bialoruska Prokopem Mielnikiem.
Ziemia w okolicy nie byla ani zbyt bogata, ani zbyt zyzna, ot, zytnio — kartoflana i przewaznie nalezaca do drobniejszej szlachty i chlopow, ale zyta do przemialu Prokopowi nie brakowalo, bo konkurencji zadnej w poblizu nie mial, nie liczac wiatraka w odleglej o piec kilometrow litewskiej wiosce Bierwintach. A ten na osiemdziesiat chat nastarczyc nic mogl, bo Litwini odznaczali sie wyjatkowa gospodarnoscia i niejeden z pieciu dziesiecin wiecej zebrac umial niz bialoruski gospodarz z siedmiu albo i osmiu.
Tak samo bylo i w Nieskupej. W Nieskupej siedzieli Moskale, staroobrzedowcy, co tu z Rosji kiedys przyszli. Chlopy wszystko wielkie, zdrowe, robotne, co im nie sztuka byla od wschodu do zachodu za plugiem chodzic, a orac tak gleboko, ze i w Bierwintach tak nie orali.
W Radoliszkach zas, jak to w miasteczku, byly Zydki, co na mniejsza skale zajmowali sie skupem zboza po dalszych wsiach, zarowno na potrzeby miasteczkowych, jak i na wywoz z Wilna. Od nich Prokop Mielnik tez robote mial. Totez nie narzekal i byle posucha nie przyszla, byle wody w stawach nie zabraklo, to i nie mial przyczyny. A posucha zdarzala sie rzadko w tych stronach i musiala byc juz nie wiadomo jak dlugotrwala, by wody na kolo nie starczylo. Bo stawy, chociaz pareset lat temu kopane, solidne byly, glebokie, no i co dziesiec lat szlamowane, by nie zarosly.
Stawow bylo trzy. Dwa gorne i jeden dolny. Wszystkie gesto wierzbami obrosniete. Do dolnego spadek byl duzy, ze dwa saznie, a oprocz koryta, co na kolo szlo, byly jeszcze dwa wielkie spusty na wypadek powodzi. W stawach ryb bylo sporo: plotki, mietusy, okonie, ale najwiecej kielbi. I rakow nie brakowalo. W glebokich jamach pod korzeniami, ktore woda wyplukala, gniezdzily sie setkami. Obydwaj parobcy Prokopa, a juz zwlaszcza mlodszy Kaziuk, strasznie naumieli sie je lapac. W wodzie po kolana stoi, a co nachyli sie i reke po lokiec albo i glebiej w nore wsadzi, to juz raka wyciaga.