Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 46
— Zbrodniarz? Jakaz tu zbrodnia? Toz wypadek — zdziwil sie Wasil.
— Tak myslicie?... A byl kto z was tam na miejscu, na owym zakrecie? — Nie.
— A ja juz o swicie bylem. I jak sie wam zdaje, ze ot, pewnego dnia klody ze starej poreby same wyleza na droge i uloza sie w poprzek? A kamienie tez podsypia sie same?... Takich cudow jeszcze nie bywalo. To byl zbrodniczy zamach.
— Wiec ktoz to zrobil?
— Kto?... Ano Zenon, ten notowany osobnik, syn rymarza Wojdylly. Obecni spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
— Chyba pomylka, panie przodowniku — odezwal sie wreszcie stary Prokop. — Toz Zenon ich pierwszy ratowal, ludzi zwolal, tu do mlyna przywiozl i jeszcze po doktora pojechal!
— Patrzcie. — Policjant pokrecil glowa. — Wiec jednak to prawda, co zeznal. Mowil, ale nie wierzylem. Myslalem, ze chce siebie wybielic, zeby na sprawie miec okolicznosci lagodzace. Widac naprawde sumienie go ruszylo.
— I sam przyszedl przyznac sie?
— A sam. Powiada, ze diabel go opetal, ze pijany byl... No, ale zabieram sie do pisania.
Prokop poprosil policjanta do pokojow, gdzie tez nastapilo przesluchanie wszystkich domownikow jako swiadkow. Zeznawal i Antoni Kosiba, ale powiedzial niewiele. Do zeznan innych dodal tylko, ze udzielil ofiarom pierwszej pomocy. Nastepnie kobiety podaly sniadanie, przy ktorym, korzystajac z okazji, przodownik poradzil sie znachora, co robic na bole w prawym boku, jakie odczuwa juz od paru miesiecy. Dostal ziola, podziekowal, wydal zarzadzenie, by w razie smierci dziewczyny dano znac na posterunek, pozegnal sie i odjechal.
Marysia jednak nie umierala. Mijal dzien za dniem, a lezala nieruchoma i nieprzytomna. Jedyna zmiana, jaka w jej stanie zdrowia zaszla, to goraczka, ktora z kazda godzina zdawala sie wzrastac. Twarzyczka z kredowobialej stawala sie coraz rozowsza, oddech z ledwie dostrzegalnego przeszedl w szybki, gwaltowny, urywany.
Trzy razy dziennie znachor wlewal w jej zacisniete usta jakis brunatny odwar, dzien i noc zmienial zimne oklady ze szmat umaczanych w chlodnej, studziennej wodzie na rozpalonej glowie i na roztrzepotanym sercu.
Sam schudl jeszcze bardziej i jeszcze bardziej posiwial. Jego twarz przypominala trupa, tylko w oczach zarzyla sie rozpacz. Tracil juz wszelka nadzieje. Na nic wszelkie starania, na nic zabiegi, na nic czuwanie. Widzial, jak z jego rak wymyka sie to mlode zycie, zycie jedynej na swiecie istoty, dla ktorej bez wahania gotow bylby oddac wlasne.
Trzeciego dnia uprosil Wasila, by pojechal do miasteczka po lekarza.
— Moze on cos pomoze — mowil.
Wasil pojechal i wrocil z niczym. Okazalo sie, ze doktor zatrzymal sie w Wilnie na dluzej i ze pewnie niepredko powroci, bo ma odwiezc mlodego pana Czynskiego az za granice.
Wieczorem Antoni Kosiba poslal do Pieczek po tamtejszego owczarza. Nie wierzyl absolutnie w skutecznosc jego „zamowien”, ale tonacy brzytwy sie chwyta.
Owczarz przyszedl pomimo zawodowej niecheci do konkurenta. Widzial w tym swoje wielkie zwyciestwo. Popatrzyl na umierajaca, dotknal jej reki, potem podniosl jedna powieke, druga, odciagnal dolna warge, przygladajac sie uwaznie wewnetrznej stronie, nieznacznie usmiechnal sie i zaczal cos mruczec pod nosem trzymajac jednoczesnie rece nad jej glowa.
Jego starcze, sekate palce pomalu kurczyly sie, jakby cos zbieral, potem przesuwaly sie az do stop i tu otwieraly sie znowu, wykonujac ruch strzepywania czegos niewidzialnego. Powtorzyl to siedem razy, mruczac nieustannie swoje zaklecia, w ktorych tylko koncowe slowa wymawial glosniej:
— ...na szyrokoju reku, na czuzuju staranu, pod zarkoje sonce, pod ciomnuju cmu, pod miesiacznyj swiet, na trysta let, won za okonce!
Przy ostatnich slowach raptownie skoczyl do okna, otworzyl je i wystawil przez nie rece komenderujac:
— Predzej polejcie mi je woda z drewnianego wiadra.
Ktos z obecnych spelnil to polecenie. Wtedy owczarz zgarnal na pokrywke troche rozzarzonych wegli z pieca, przysypal je garscia ziol wydobytych z parcianego worka, ktory mial zawieszony przez ramie, i zaczal powoli chodzic do kazdego kata izby. W kacie przystawal, dmuchal w wegle poty, poki z ziol nie wznosil sie klab dymu, odmawial Ojcze nasz i wracal do wezglowia umierajacej, by znowu isc do nastepnego kata.
Cala ta ceremonia trwala okolo godziny. Wreszcie owczarz zblizyl sie do Marysi, znowu zajrzal pod powieki i kiwnal glowa.
— Bedzie zyc — powiedzial z przekonaniem. — Zamowilem smierc. Ale smierc jest silna. Ona i najwiekszego zamowienia nie poslucha. Jak juz gdzie uparla sie, to bez zdobyczy, z pustymi rekami nie odejdzie. Dlatego wybierzcie kure i o samej polnocy tu, pod oknem, zarznijcie. Czy ta chora to panienka, czyli tez mezatka?
— Panienka — odpowiedzial Kosiba.
— To trzeba biala kure. Macie biala kure?
— Jest. — Olga kiwnela glowa, powaznie przejeta.
— To ja zarznijcie. A potem ugotujcie ja i przez cztery dni dawajcie chorej do jedzenia. Boze bron, nic wiecej, tylko te kure i te zupe, co z niej nagotowana. A teraz nie dziekujcie, bo to przeszkadza, a ja juz pojde. Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieli wiekow, amen — odpowiedzieli obecni. Za owczarzem wyszli z izby wszyscy, zostala tylko Zonia. Lekko tracila w bok zamyslonego znachora i zapytala:
— Jak, Antoni, pomoze to czy nie pomoze?
— Nie wiem. — Wzruszyl ramionami.
— Bo widzisz, ja mysle, ze takie rzeczy to zawracanie glowy. Czy od owego kadzenia i mruczenia moze cos poprawic sie choremu?... Moj nieboszczyk maz, co byl w swiecie i na wojnie, to smial sie z tego. Gadanie i kadzenie to nie lekarstwo. Ty inaczej leczysz i po cos wzywal owczarza! On teraz kazdemu bedzie mowic, ze tam, gdzie ty juz nic nie mogles zrobic, on pomogl. A ta Marysia, jezeli miala wyzdrowiec, to i tak by wyzdrowiala. Ale teraz to dla ciebie lepiej, zeby umarla, bo...
Umilkla nagle pod wzrokiem Antoniego i cofnela sie pod sciane.
— Co ty, co ty, Antoni?! — zatrzepala szybko. — Ja przecie nic zlego... Tylko z zyczliwosci do ciebie... Jak Boga kocham. Smierci nikomu nie zycze... A ty zaraz... O! Bog wie, co sobie wyobrazasz. No, nie sierdz sie, ot, ja sama o polnocy tu pod oknem kure zarzne. Bialutka wybiore, calkiem bialutka...
— Idz juz, Zonia, idz, zostaw mnie samego — szepnal znachor.
— Pojde. Dobranoc. A ty, Antoni, tez poloz sie, odpocznij. Zeslabniesz calkiem. A co do kury, badz spokojny. Zrobie, jak owczarz kazal. Dobranoc.
Wyszla i zapanowala cisza. Tylko swiszczacy oddech Marysi swiadczyl, ze w tej ciszy i spokoju cos sie dzieje, ze cos spieszy, spieszy, ku nieuniknionemu zakonczeniu.
Przysunal taboret, oparl sie lokciem o brzeg stolu i wpatrywal sie w bladoniebieskie zylki na zamknietych powiekach dziewczyny.
Zrobil wszystko, co dyktowala mu jego umiejetnosc, co wskazywal rozsadek, a nawet wbrew rozsadkowi, wbrew przekonaniu to, co podpowiadala rozpacz i ukryty gdzies w zakamarkach duszy instynkt szukania pomocy i ratunku w niezrozumialych i moze nie istniejacych potegach czarow.
Mijal czas, za szybami noc gestniala. Antoni Kosiba myslal, myslal o sobie, o swoim losie, o swoim zyciu tak pustym dotychczas, tak jalowym i z niczym, ni z ludzmi, ni ze swiatem nie zwiazanym. Tak, nie zwiazanym. Bo wiaze tylko uczucie. Nie chleb, nie byt, nie cudza dobroc i serdecznosc, nawet nie przekonanie, iz komus pozytek sie przynosi, tylko wlasne uczucia. I wystarczylo, by pokochal kogos cala dusza, a juz los mu go zabiera, wydziera, ograbia...
— Znowu tak jak wtedy — odezwalo sie cos w nim i przetarl czolo. I nagle uswiadomil sobie, ze juz kiedys, niezmiernie dawno, jakby w poprzednim zyciu, przezyl podobna strate. O, byl tego pewien. Los odebral mu kogos, kogo kochal, bez kogo nie mogl istniec...
Zalomotal puls w skroniach, pod czaszka w szalonym wirze zalopotaly mysli.
— Jak to bylo?... Kiedy?... Gdzie?... Bo przecie bylo... Na pewno bylo... Zacisnal zeby i palce, az paznokcie do bolu wpily sie w dlonie.