Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 52
Pomimo to, pomimo calej zyczliwosci, jaka rodzina mlynarza otaczala Marysie, jej wrazliwosc, raz zbudzona, nie dawala jej spokoju. Uczucie, ze jest dla tych ludzi ciezarem, ze korzysta z ich dobroci, nie mogac niczym wywdzieczyc sie za to, wciaz odzywalo sie z jednakowa sila. Wielokrotnie ofiarowywala sie z pomoca w gospodarstwie, lecz kobiet tu bylo dosc i zadna nie dawala sie wyreczyc.
Dreczyla sie wiec mysla, co ma z soba poczac i coraz wyrazniej widziala, ze jest bezradna. O wyjezdzie bez grosza przy duszy i mowy byc nie moglo. Pozostawala jedna tylko nadzieja, ze pani Szkopkowa przyjmie ja z powrotem do siebie.
Na krotko przed swietami Bozego Narodzenia wybrala sie Marysia wreszcie do miasteczka. Wyszla dosc pozno, by w Radoliszkach nie pokazac sie przy jasnym dniu. Nie chciala ludziom lezc w oczy.
Totez byl juz zmierzch, gdy stanela przed domkiem pani Szkopkowej.
Nadeszla wlasnie pani Szkopkowa.
— O, Marysia! — powiedziala z nadrabiana serdecznoscia. — Jak sie masz, drogie dziecko. Marysia pocalowala ja w reke.
— Dziekuje pani, juz teraz dobrze, ale omal nie umarlam.
— Tak, tak... Trzeba zapalic lampe...
— Zaraz zapale. — Marysia ruszyla sie, lecz pani Szkopkowa wziela zapalki.
— Nie, daj spokoj. U siebie w domu to juz ja — powiedziala z wyrazna intencja. — A to wiem, zes byla umierajaca. Coz, wlasna twoja wina. Ja swoj obowiazek spelnilam. Przestrzegalam, ze nic z tego dobrego nie wyjdzie. Nie sluchalas starej Szkopkowej. Tak... tak.. Przyszlas pewno po rzeczy?
— Po rzeczy — potwierdzila Marysia i odwrocila glowe, by ukryc lzy.
— Mozesz je zabrac. Nie podzwigasz sie. Dawno juz je spakowalam i mialam zamiar odeslac ci je do mlyna. Tylko okazji nie bylo. Zapanowalo milczenie.
— Jakze ci tam? — zapytala Szkopkowa, krzatajac sie przy komodzie.
— Tak sobie.
— No, to pewnie i nie szkodujesz, zes tam u nich.
— Wolalabym, by bylo jak dawniej — baknela Marysia.
— I ja bym wolala — z naciskiem przytaknela Szkopkowa. — Coz poczac, kiedys wybrala inaczej. Wolalas smierc na siebie sciagnac i hanbe, a na mnie wstyd... Matka tam twoja w grobie sie pewno przewrocila... Bylam na cmentarzu w Zaduszki, bylam, lampke na mogilce postawilam i wianek z niesmiertelnikow zanioslam, by ja biedna pocieszyc. Coz, mowie, pani Okszyna kochana, nie win mnie, bo nie raz, nie dziesiec upominalam corke twoja. Ale mlodosc nie wierzy doswiadczeniu starych. Modl sie tam za opamietanie swego dziecka... Pomodlilam sie i ja, bys lepszych opiekunow ode mnie znalazla... No i tak.
Marysi po policzkach splywaly lzy.
— Prosze pani, przysiegam pani, ze nic zlego nie zrobilam, przysiegam!
— Moje dziecko. Chcialabym ci wierzyc. Ale coz moja wiara pomoze? Wszyscy widzieli, zes sie zadawala z tym lekkoduchem, ktorego dotychczas Bog milosierny w swojej laskawosci jeszcze nie pokaral. Wszyscy wiedza, ze cie omal nie zabil, a potem rzucil... I jezeli chcesz ode mnie rady, to ci ja dam: Jedz stad jak najdalej, do obcych, na drugi zas raz unikaj takich elegantow i wariatow. A zebys miala za co jechac i zebys nie wspominala mnie takim ciezkim sercem, jak ja ciebie, to tam w swoim koszyku znajdziesz pare zlotych... Na poczatek ci wystarczy. Najlepiej do Warszawy jedz. Tam zajdz do jakiego ksiedza i popros o rade. W wielkim miescie o prace latwiej.
Wytarla nos i dodala:
— Tak sobie obmyslilam. Tylko pewno znowu na prozno. Nie posluchasz ty mojej rady.
Marysia chwycila ja za reke i pocalowala.
— Na pewno tak zrobie. Dziekuje pani, dziekuje... Nigdy nie zapomne...
— No to idz, dziecko, z Bogiem. Niech cie Najswietsza Panienka blogoslawi i strzeze. Usciskala Marysie, a odprowadziwszy ja za prog, krzyknela jeszcze:
— A napisz tam do mnie! — Napisze.
Koszyk z wikliny nie byl ciezki, uboga jego zawartosc rowniez, a przeciez reka wciaz dretwiala i coraz czesciej trzeba ja bylo zmieniac.
Od paru dni mroz zelzal, a teraz zaczal padac snieg wielkimi platami, ktore spadaly wolno, leniwie, lecz tak gesto, ze na kilka krokow wokolo nic juz widac nie bylo. Na szczescie wysokie drzewa po obu stronach goscinca nie pozwalaly zabladzic. Jezeli zas Marysia szla coraz wolniej, to nie z obawy o zgubienie drogi. Tyle mysli przebiegalo przez jej glowe, tyle sprzecznych uczuc odzywalo sie w sercu. Przyznawala zupelna slusznosc dawnej opiekunce. Istotnie, nalezalo wyjechac, wyjechac najdalej, chocby do Warszawy. Ma teraz pieniadze na droge i kazdy dzien zwloki bylby nonsensem...
Ale porzucic te strony, ale wyrzec sie raz na zawsze nadziei zobaczenia Leszka, chocby z daleka... I tak zostawic stryjcia Antoniego?!... On przecie tu wroci... Tyle dobroci jej okazal, tyle wzajemnych uczuc wzbudzil... Oczywiscie, trzeba jechac. Lecz raczej do Wilna. Pewno pozwola jej odwiedzic go w wiezieniu... Naradza sie, co poczac... Tak, to najwazniejsze, to przecie teraz jedyne. Coz jej innego pozostalo?...
Z trudem odszukala boczna droge do mlyna. Snieg padal tak gesto, ze gdyby nie szum wody na kole i nie prychanie koni pod mlynem, nie dostrzeglaby go wcale. Swiatla zobaczyla dopiero z bliska i zdziwila sie: w oknach przybudowki tez bylo jasno.
— To chyba Natalka przyszla tu odrabiac lekcje — pomyslala Marysia. Otrzepala w sionce buciki ze sniegu, otworzyla drzwi i stanela jak wryta. Izba nagle zawirowala przed jej oczami, serce uderzylo gwaltownie, z ust wyrwal sie cichy okrzyk i — stracila przytomnosc.
Rozdzial XVI
W sanatorium doktora du Chateau w Arcachon zwykle z poczatkiem grudnia zaczynal sie zimowy sezon i masowy naplyw paryskich artretykow. Totez gdy w polowie grudnia przybyl pan Stanislaw Czynski i oznajmil doktorowi, ze chce zabrac syna do kraju, lekarz nie sprzeciwial sie wcale.
— Owszem — powiedzial — panski syn jest wlasciwie zupelnie zdrow. Wykluczylbym dlan na razie wszelkie forsowniejsze sporty, ale kosci zrosly sie bez zarzutu, miesnie pod wplywem masazu zjedrnialy dostatecznie, co zas sie tyczy usposobienia, mysle, ze jest ono skutkiem nostalgii. Powrot do kraju, do rodziny ozywi go i rozrusza.
— I ja mam taka nadzieje. — Pan Czynski potrzasnal jego reka. A teraz, siedzac w wagonie naprzeciw syna, nie mial juz z tej nadziei nic. Umyslnie po naradzie z zona wyjechal sam do Arcachon, by zabrac Leszka na swieta. Przerazeni byli jego listami. Przyslal im po dlugim bombardowaniu tylko dwa, i to krotkie, kostyczne, obojetne.
Rownie obojetnie powital ojca i zgodzil sie na powrot.
— Wszystko mi jedno — powiedzial tylko.
Siedzial milczacy, ze zgaslym od dawna papierosem w reku i zdawal sie nie slyszec opowiadan ojca o polityce, o poprawie koniunktury, o nowych zamowieniach. Zdawalo sie, ze nic go nie obchodzi, nic nie moze zainteresowac, nic poruszyc. Czyzby nerwowy wstrzas, jakiego doznal przy tej nieszczesnej katastrofie, mial na zawsze juz zmienic tego wesolego chlopca w apatycznego melancholika?...
Pan Czynski na prozno wysilal sie, by czymkolwiek zajac uwage syna. Leszek ograniczal sie do krotkich odpowiedzi, bezmyslnie przygladal sie koncom wlasnych butow i byl w nim jakis zastygly, bezwladny spokoj.
W nocy pan Czynski nie mogl zasnac i zajrzal do przedzialu syna. Mial jakies zle przeczucia i niewiele omylil sie: Leszek pomimo mroznej nocy otworzyl okno i w cienkiej jedwabnej pidzamie stal wychylajac glowe na zewnatrz. Poryw lodowego wiatru przy otwarciu drzwi wtargnal do przedzialu.
— Co ty wyprawiasz, synu! — przerazil sie pan Czynski. — Dostaniesz zapalenia pluc!
Leszek odwrocil sie.
— Mozliwe, ojcze.
— Prosze cie, zamknij okno.
— Goraco mi.
— Chce z toba pomowic.
— Dobrze.
Zamknal okno i usiadl.
— Jestes bardzo nieostrozny, Leszku — zaczal pan Czynski. — Nie tylko nie dbasz o swoje zdrowie, lecz swiadomie sie narazasz. Milczenie bylo jedyna odpowiedzia.
— Czemu nie polozyles sie? — Nie jestem senny.