Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 7
Mezczyzni opamietali sie i wskoczyli do dorozki. Kon ruszyl z miejsca. Przed wjazdem na glowna szose zatrzymali sie, dorozkarz wyciagnal spod kozla stary worek i dokladnie obtarl wszystkie kola ze smieci, ktore sie do nich poprzylepialy, po czym wskoczyl, cmoknal na szkape i wkrotce na polach zapanowala dawna cisza.
W ciagu dnia nikt tu nie zagladal, a noca tym bardziej. Nad ranem tylko zaczynal sie przy gliniankach ruch. To chlopi z wiosek, polozonych w promieniu kilkunastu kilometrow od stolicy, trudniacy sie wywozeniem smieci z miasta, przyjezdzali ze swoim cuchnacym ladunkiem. Przyjezdzali, wysypywali z fur smieci i z paruzlotowym zarobkiem wracali do domu. Sumienniejsi zwalali nieczystosci wprost do glinianek, tak jak bylo przykazane, inni, korzystajac z braku kontroli, wysypywali je wprost na pole.
Stary Pawel Bankowski, gospodarz z Brzozowej Wolki, lubil jednak uczciwa robote. Dlatego wlasnie podjechal nad glinianke i systematycznie wyproznial swoja fure. Nie spieszyl, bo i kobyle trzeba bylo dac wypoczac przed droga, a i sam cierpial juz na zadyszke, co w jego wieku bylo rzecza zrozumiala.
Wlasnie skonczyl i moscil sobie na pokrywie worek z resztkami siana, gdy z dolu poslyszal wyrazne stekanie. Przezegnal sie na wszelki wypadek i nastawil uszu. Stekanie odezwalo sie glosniej.
— Ej tam! — zawolal. — Co za licho?
— Wody — zajeczal slaby glos.
Glos ten wydal sie Pawlowi Bankowskiemu znajomy. Wlasnie wieczorem jechal do miasta i widzial Mateusza Piotrowskiego z Byczynca, ktory tak samo jechal i tez na zwozke smieci. Cos tknelo Bankowskiego, ze to wlasnie Piotrowski. I glos ten sam, i zawsze do tej glinianki zsypywal. A i wypic lubil. Po pijanemu wpadl do dolu, moze sobie co przetracil i lezy.
Rozejrzal sie. Ciemno jeszcze bylo, na wschodzie ledwie szarzalo. Jezeli Piotrowski swoja furmanke tu zostawil, kon na pewno sam powlokl sie do Byczynca.
— A to wy, panie Piotrowski? — zapytal. — Wpadliscie czy jak?... Jedyna odpowiedzia byl cichy jek.
— A moze go te miejskie urzadzily? — zastanowil sie gospodarz. Po ludziach z miasta wszystkich najgorszych rzeczy zawsze sie spodziewal.
Pomacal noga pochylosc, po namysle wrocil do konia, odwiazal postronki zastepujace lejce, sczepil je, mocnym suplem przywiazal do osi i trzymajac sie sznura zszedl na dol.
— Panie Mateuszu, a odezwijcie sie, bo ciemno — zawolal. — Gdzie wy?
— Wody!... — poslyszal glos tuz przy sobie. Pochylil sie i namacal ramie.
— Nie mam wody, skad woda? Musicie wylezc na wierzch. A gdzie wasz kon?... Pewnikiem sam do domu poszedl?... No, nie dzwigne was, sprobujcie wstac.
Ubil nogami smiecie, zaparl sie i szarpnal bezwladnym ciezarem.
— Ruszcie sie. Dalej go! Sam nie dam rady.
— Nie moge.
— Ooo! Nie moge! Natezcie sie. Dyc nie bedziecie tu zdychac. Rece Bankowskiego natrafily na gesta ciecz oblepiajaca wlosy. Powachal swoje palce i zapytal:
— Zabili was, co?
— Nie wiem... Chlop zastanowil sie.
— Tak czy siak, nie bedziecie tu zdychac. Tfu!... Uwazacie, mam postronek, zebyscie jeno wstali, to jakos sie podciagniecie.
Lezacemu widocznie wracaly sily, gdyz poruszyl sie raz, drugi, lecz znowu opadl, choc Bankowski podtrzymywal go jak mogl.
— Nie maco — orzekl — trzeba isc po pomoc. Pewno juz ludzie nadjechali. Wygramolil sie i po kilku minutach wrocil z dwoma innymi, tlumaczac im, ze jakies warszawskie lobuzy zabily tu Piotrowskiego z Byczynca. Chlopi bez gadania zabrali sie do roboty i wkrotce wyciagneli rannego i ulozyli go na wozie starego. Zreszta uratowany poczul sie lepiej, bo usiadl sam i zaczal skarzyc sie na zimno.
— Ledwo go w portkach zostawili psiekrwie — zaklal jeden z gospodarzy.
— Trza by do komisariatu — zauwazyl drugi. Bankowski wzruszyl ramionami.
— Nie moja sprawa. Podwioze go do Byczynca, i tak po drodze, a tam niech jego synowie robia, co chca. Czy na posterunek, czy jak.
— Ano — przytakneli — pewno. Ich rzecz.
Stary podsunal lezacemu worek z sianem pod glowe, sam usiadl na golych deskach i targnal lejcami. Gdy wjechali na szose, usadowil sie wygodniej i zdrzemnal sie. Kobyla sama dobrze znala droge.
Obudzil sie, gdy juz jasno bylo na niebie. Obejrzal sie i przetarl oczy. Za nim na wozie, przykryty derka, lezal jakis nieznajomy czlowiek. Duza, obrzekla twarz, czarne wlosy zlepione na ciemieniu zakrzepla krwia. Bankowski przysiaglby, ze nigdy w zyciu go nie widzial. A juz do Piotrowskiego z Byczynca wcale nie byl podobny. Wzrostem chyba i tusza, bo tez byl kawal chlopa. Spod krotkiej, dziurawej derki wyzierala cienka, podarta koszula, umazane w blocie spodnie i miejskie trzewiki.
— Ki diabel! — zaklal i zamyslil sie, co tu z tym zdarzeniem zrobic. Kalkulowal, kalkulowal, a wreszcie przechylil sie w tyl i potrzasnal pasazera za ramie.
— Hej, panie, obudz sie! Licho nadalo! Obudz sie! Czlowiek sam na siebie przez niego biedy napyta... Obudz sie!
Pasazer z wolna otworzyl oczy i podniosl sie na lokciu.
— Cos pan za jeden?... — gniewnie zapytal chlop.
— Gdzie jestem, co to? — odpowiedzial pytaniem pasazer.
— A dyc na moim wozie. To nie widzisz?
— Widze — mruknal czlowiek i z trudem usiadl, podciagajac nogi. — No?
— A skad ja sie tu wzialem?
Bankowski odwrocil sie i splunal przed siebie. Nalezalo sie namyslic.
— A ja wiem? — Wzruszyl wreszcie ramionami. — Ja spalem, a ty pewno na woz wlazles. Z Warszawy, co?
— Co takiego?
— To i pytam, pan warszawiak?... Bo jezeli tak, to nie masz czego ze mna jechac do Wolki ani do Byczynca. Ja do domu jade. A pan przeciez nie do Wolki. O, juz mnie za tamtym wiatrakiem skrecac trzeba... Wysiadzcie, czy jak?... I tak do rogatki bedzie stad z dziesiec kilometrow...
— Dokad? — zapytal czlowiek, a w jego oczach bylo zdumienie.
— Dyc mowie, do warszawskiej rogatki. Wy z Warszawy? Czlowiek wytrzeszczyl oczy, przetarl czolo i powiedzial:
— Nie wiem.
Bankowskiego az poderwalo. Teraz juz poznal, ze ma do czynienia z lobuzem. Pomacal sie ostroznie po piersiach, gdzie mial ukryty woreczek z pieniedzmi, i rozejrzal sie. W odleglosci moze pol kilometra ciagnely sie furmanki.
— Coz to udajesz glupiego — warknal — nie wiesz, skad jestes?
— Nie wiem — powtorzyl czlowiek.
— To ci sie chyba rozum pomieszal. A tego, kto ci leb rozbil, pewno tez nie wiesz? Tamten obmacal sobie, glowe i mruknal:
— Nie wiem.
— No to zlaz z wozu! — krzyknal zirytowany do ostatecznosci chlop. — Dalej go! Zlaz! Sciagnal lejce i kobyla stanela. Nieznajomy poslusznie zgramolil sie na szose. Zlazl i stal rozgladajac sie, jakby nieprzytomny, na wszystkie strony. Bankowski widzac, ze obcy nie ma widocznie zadnych zlych zamiarow, postanowil mu jednak przemowic do sumienia.
— To ja z toba po ludzku, po chrzescijansku, a ty jak do psa. Tfu, miejskie scierwo! Pytam, czy z Warszawy, to nawet powiada, ze nie wie. To moze tez nie wiesz, ze cie matka urodzila?... Moze nie wiesz, cos za jeden i jak sie nazywasz?...
Nieznajomy patrzal nan szeroko otwartymi oczami.
— Jak?... nazywam sie?... Jak?... Nnnie... nie wiem... I w jego twarzy skurczyly sie miesnie jakby ze strachu.
— Tfu! — splunal Bankowski i nagle zdecydowany swisnal batem po grzbiecie konia. Woz potoczyl sie naprzod.
Odjechawszy ze dwa stajania gospodarz obejrzal sie: nieznajomy szedl brzegiem szosy za nim.
— Tfu! — powtorzyl i podcial szkape, az przeszla w klusa.