Eldorado - Orczy Baroness. Страница 10
– W czasie tortur, wiem – dodal de Batz spokojnie, wyciagajac nad ogniem ospowate rece. – Uzywacie teraz tortur w sadzie, prawda, przyjacielu? Ty z twoim poplecznikiem prokuratorem zaprowadziliscie wszystko, co tylko pieklo wymyslic moze.
– Co ci do tego? – rzekl H~eron szorstko.
– Alez nic a nic, naturalnie! Chcialem ci nawet zaofiarowac trzy tysiace piecset liwrow z obietnica, ze wiecej nie bede sie juz zajmowal tym, co sie dzieje w murach wiezienia.
– Trzy tysiace piecset liwrow! – zawolal H~eron z takim zdumieniem, ze nawet jego oczy stracily blysk okrucienstw, przybierajac wyraz najwyzszej chciwosci.
– Dwa male zera, dodane do trzydziestu pieciu, ktory otrzymalbys za moja glowe – rzekl de Batz, i jakby od niechcenia reka jego wsunela sie do kieszeni plaszcza. – Nie mieszaj sie do moich spraw przez trzy tygodnie, a pieniadze beda twoje.
Zapadlo milczenie. Przez waskie, zakratowane okno srebrzyste promienie ksiezyca walczyly z zoltym swiatlem lampy oliwnej, oswiecajac blada twarz agenta komitetu, w ktorego duszy toczyla sie walka miedzy okrucienstwem a chciwoscia.
– A wiec, czy zalatwimy interes? – spytal w koncu de Batz, swym miodowym glosem, na wpol wyciagajac kuszacy zwoj papierkow. – Daj mi tylko zwykle pokwitowanie, a pieniadze beda twoje.
H~eron mruknal zawistnie:
– To niebezpieczna zabawka, mowie ci. Pokwitowanie wpadnie w niepowolane rece i znajda sie ni stad ni zowad pod gilotyna.
– Pokwitowanie moze wpasc jedynie w rece sprzymierzonych – odparl Gaskonczyk – bo nawet jezeli mnie zaaresztuja, to i w tym wypadku dostanie sie do rak agenta komitetu, ktoremu na imie H~eron. Musisz ryzykowac, przyjacielu – przeciez i ja czynie to samo.
H~eron wahal sie jeszcze przez chwile. De Batz sledzil go spode lba. Niejednego juz z tych patriotow wyprobowal w ten sposob i zawsze austriackie pieniadze przewazaly na szali.
Monarchistyczny konspirator nie lubil narazac wlasnej osoby, ale tu pewien byl wyniku. Patrzyl na H~erona, usmiechajac sie z zadowoleniem.
– Dobrze – rzekl w koncu glowny agent. – Wezme pieniadze, ale pod jednym warunkiem.
– A tym jest?…
– Ze nie bedziesz sie wtracal do malego Kapeta.
– Do delfina?
– Wszystko mi jedno, jak go nazywasz – odparl H~eron, zblizajac sie do de Batza i patrzac na niego z gory z nietajona nienawiscia. – Nazwij, jak chcesz te mala zmije, ale pozostaw ja w spokoju.
– To znaczy, ze chcecie go po prostu zabic… A w jaki sposob mam temu zapobiec?
– Ty i twoi sprzymierzency wciaz spiskujecie, aby go wykrasc. To sie nie uda. Mowie wam, ze sie to nie uda. Gdyby ten dzieciak znikl z wiezienia, bylbym czlowiekiem straconym. Robespierre mowil mi to nieraz. Dlatego tez zostaw go, nie wtracaj sie do niego, bo inaczej nie rusze palcem dla ciebie, a w dodatku postaram sie, zeby raz z toba skonczyc.
Wygladal tak drapieznie, ze mimo wolli samolubny spiskowiec wzdrygnal sie pod wplywem nieprzezwyciezonego strachu. Odwrocil wzrok od piorunujacego spojrzenia H~erona, podobnego w tej chwili do hieny, ktorej chca wydrzec zdobycz z pazurow. Wpatrzyl sie w ogien w glebokim zamysleniu. Slyszal ciezkie kroki przeciwnika i widzial jego cien, rysujacy sie na pustych scianach izby. Nagle uczul, ze ktos chwyta go za ramie. Zerwal sie z miejsca ze zdlawionym krzykiem leku, na ktory H~eron odpowiedzial wybuchem smiechu. Agent komitetu uradowany byl widocznym strachem przyjaciela. Nic go nie cieszylo wiecej, niz wzbudzanie przerazenia w otoczeniu.
– Musze isc na zwykla nocna inspekcje – rzekl – chodz ze mna, obywatelu de Batz.
Ponura wesolosc odmalowala sie na jego twarzy, gdy wymawial te slowa, brzmiace raczej jak rozkaz. A gdy de Batz wahal sie, skinal na niego raz jeszcze i wyszedl na korytarz z latarnia w reku. Wyciagnal z kieszeni pek kluczy i zadzwonil nimi niecierpliwie, przywolujac w ten sposob towarzysza.
– Chodz, obywatelu – rzekl szorstko – chce pokazac ci jedyny skarb w tym domu, ktorego wasze przeklete palce nigdy nie dotkna.
De Batz machinalnie wstal. Usilowal pohamowac strach, ktory nim owladnal, powtarzajac sobie w duchu, ze nie ma powodu do leku. H~eron nigdy nie osmieli sie targnac na niego. Chciwosc szpiega byla najlepszym zabezpieczeniem dla czlowieka, ktory rozporzadzal milionami, a H~eron wiedzial doskonale, ze mogl zrobic ze spiskowca niewyczerpane zrodlo dochodow.
Trzy tygodnie przemina predko, i znow nadarzy sie sposobnosc zysku, poki de Batz zywy i wolny. H~eron czekal przy drzwiach. De Batz zastanawial sie, ile nedzy i okrucienstwa odkryje mu ta nowa inspekcja. Ostatecznym wysilkiem opanowal nerwy, wlozyl plaszcz na ramiona i wyszedl za H~eronem.
Rozdzial VII. „Najcenniejsze zycie
w Europie”
I znow prowadzono go przez dlugie korytarze olbrzymiego gmachu. I znow z waskich zakratowanych okien dochodzily go rozdzierajace jeki, zdradzajace tajemnice groznych murow. H~eron szedl przodem tak szybko, ze de Batz zaledwie mogl dotrzymac mu kroku.
Znal on dobrze rozklad starego wiezienia. Malo ludzi w Paryzu bylo tak dokladnie poinformowanych o tajnych przejsciach i calej sieci cel i korytarzy, zbadanych przez de Batza po niestrudzonych wysilkach. On sam mogl zaprowadzic H~erona do drzwi wiezy, gdzie wieziono malego delfina, ale niestety, nie posiadal do niej kluczy.
Postawiono straze przy kazdej bramie i w koncu kazdego korytarza. Na wielkim podworzu, przepelnionym w porze obiadowej wiezniami, snuli sie zolnierze, choc w tej chwili nie bylo na nim skazancow. Kilku z nich przechadzalo sie tam i z powrotem z bagnetem na ramieniu, inni siedzieli na ziemi, palac fajki lub grajac w karty, lecz znac bylo, ze pilnie czuwaja.
Poznawano wszedzie po drodze H~erona i choc w tych dniach rownosci nikt nie prezentowal broni, kazdy zolnierz na posterunku cofal sie na jego widok albo otwieral drzwi przed wszechpoteznym agentem komitetu. De Batz nie posiadal skutecznych srodkow, aby sie dostac do meczenskiego malego krola. Obaj mezczyzni szli jeden za drugim w milczeniu. Gaskonczyk zwracal baczna uwage na wszystko, co widzial: na drzwi bramy, posterunku, jednym slowem na wszystko, co moglo byc przeszkoda lub pomoca w jego wielkim przedsiewzieciu. W koncu znalazl sie powtornie przy bramie wejsciowej, gdzie miescila sie loza odzwiernego.
Tu napotkal niezliczona ilosc zolnierzy. Dwoch stalo na strazy przy okienku, inni rzedem przy scianie. H~eron zapukal kluczami do drzwi odzwiernego; gdy nie otworzono mu natychmiast, popchnal je noga.
– Gdzie dozorca? – spytal gniewnie.
Z rogu malej izby doszla go mrukliwa odpowiedz:
– Poszedl do lozka.
Czlowiek, ktory poprzednio zaprowadzil e Batza do drzwi H~erona, powstal z wolna. Drzemal sobie widocznie w kacie i obudzil sie na dzwiek ostrego glosu agenta komitetu. Trzymal w jednej rece but, a w drugiej szczotke.
– Wez te latarnie – rzekl H~eron – i chodz ze mna. Czemu jeszcze tu siedzisz? – dodal po chwili.
– Obywatelowi odzwiernemu nie spodobal sie moj sposob czyszczenia butow – mamrotal czlowiek, spluwajac ze zloscia na ziemie. – Wybredny! Przeklete miejsce… dwadziescia cel sprzatac i buty czyscic lada dozorcy i odzwiernemu. Zapytuje, czy to odpowiednie zajecie dla prawego, wolno urodzonego patrioty?
– Jezeli jestes niezadowolony, obywatelu Dupont – odrzekl zimno H~eron – mozesz odejsc, kiedy chcesz. Pelno jest innych, ktorzy czekaja na to miejsce.
– Dziewietnascie godzin na dzien i dziewietnascie sous zaplaty… czternascie dni pracowalem w tym areszcie…
Mruczal cos w dalszym ciagu, ale H~eron, nie zwracajac juz wiecej uwagi na niego, odezwal sie do grupy zolnierzy, stojacych w poblizu:
– Naprzod, kapralu, wez ze soba czterech ludzi, idziemy do wiezy.
Mala garstka ruszyla z miejsca. Przodem szedl czlowiek z latarnia, ow przewodnik de Batza ze zgietym krzyzem i kablakowatymi kolanami, potem kapral z dwoma zolnierzami, H~eron z de Batzem, a w koncu straz.