Eldorado - Orczy Baroness. Страница 11
H~eron wreczyl pek kluczy Dupontowi, ktory czekal przy bramie, az mala procesja przejdzie, a potem zamykal ja starannie.
Przeszli krecone schody z masywnego kamienia i staneli przed zelaznymi drzwiami. De Batz zamyslil sie gleboko. Nie spodziewal sie tak silnej strazy, pilnujacej „najcenniejszego zycia w Europie”. Jakiej sumy zazadaja w zamian za nie? Jakaz nadludzka pomyslowosc i odwaga zerwie przeszkody, wzniesione wkolo mlodego zycia, wiednacego w czelusciach tej ciemnej wiezy? Gruby, maloduszny spiskowiec nie mial ani odwagi, ani sprytu, ale pieniedzy mial w brod. Sadzil, ze i tamte zalety posiadal w wysokim stopniu, ale niestety nie oddaly mu one wielkich uslug w probach, powzietych swego czasu dla wyratowania czlonkow rodziny krolewskiej. W nadmiernym swym egoizmie nie chcial przyznac, ze „Szkarlatny Kwiat” i jego liga przewyzszaja go pod kazdym wzgledem i nie zyczyl sobie ich pomocy.
Glos H~erona obudzil go z tych rozmyslan. Naczelny agent wolal czlowieka z latarnia, by zblizyl sie ze swiatlem. Wyciagnal klucz z kieszeni i otworzywszy ciezkie drzwi, przepuscil de Batza i Duponta. Nastepnie podazyl za nimi, zamknal drzwi od wewnatrz i pozostawil zolnierzy na strazy przy schodach.
Trzej mezczyzni znajdowali sie teraz w ciemnym, pustym przedpokoju, w ktorym nie bylo innych mebli procz duzej szafy, zajmujacej cala dlugosc sciany. Szara tapeta, czarna od wilgoci, zwieszala sie w strzepach tu i owdzie.
H~eron zapukal do malych drzwi naprzeciwko.
– Hola! – zawolal. – Simon, moj stary, jestes tu?
Z wnetrza dala sie slyszec ozywiona rozmowa, jakby mezczyzny z kobieta, przeplatana dziecinnym glosem. Rownoczesnie uslyszano zblizajace sie kroki i drzwi otworzyly sie na osciez. Powietrze w pokoju bylo tak duszne, ze w pierwszej chwili uderzala jedynie won tytoniu i wodki.
Dupont postawil latarnie na ziemi i usiadl w kacie korytarza. Widocznie czesto tu przychodzil, i malo go zajmowaly inspekcje H~erona.
De Batz spojrzal dokola z ciekawoscia i obrzydzeniem.
Sam pokoj byl dosc duzy, ale trudno bylo sadzic o jego rozmiarach, tak byl zastawiony przeroznymi sprzetami i meblami o rozmaitych stylach i ksztaltach. W jednym kacie stalo olbrzymie drewniane lozko, w drugim ogromna kanapa. Wielki stol na srodku otoczony byl co najmniej czterema szerokimi fotelami; nie brakowalo tez szaf, biurka, duzego zwierciadla i umywalni, przeroznych skrzyn, pudel, plecionych krzesel i kufrow. Wygladalo to raczej na sklad starych mebli niz na pokoj mieszkalny.
Posrodku tego wszystkiego de Batz spostrzegl dwoje ludzi, patrzacych na niego spode lba. Mezczyzna tegiej budowy o myszowatych wlosach, zaczesanych w tyl glowy, mial jasne, szeroko otwarte oczy i niezwykle grube, obwisle wargi. Tuz za nim stala mloda jeszcze kobieta, ktorej ociezala postac i blada cera zdradzaly brak ruchu i watle zdrowie.
Oboje patrzyli na de Batza z zaciekawieniem, a na H~erona z widocznym uszanowaniem. Po chwili kobieta odsunela sie nieco na bok i zimnym oczom Gaskonczyka ukazala sie bolesna twarzyczka niekoronowanego krola Francji.
– Czemu Kapet jeszcze sie nie polozyl? – spytal H~eron, gdy spostrzegl dziecko.
– Nie chcial zmowic dzisiaj pacierza ani wypic lekarstwa – odparl Simon, smiejac sie rubasznie. – To psi zawod…
– Jezeli ci to miejsce nie dogadza – odparl sucho H~eron – mozesz prosic o zwolnienie – nie bedzie trudno o zastepce.
Szewc mruknal gniewnie i splunal w strone dziecka.
– To male szczenie wiecej sprawia klopotu niz mozna zniesc.
Chlopiec malo zwracal uwagi na brutalne wyzwiska, ktorymi obrzucal go Simon. Stal spokojnie w kacie pokoju, zaciekawiony widokiem de Batza, ktorego nie znal. De Batz zauwazyl, ze dziecko mialo wyglad dobrze odzywionego. Mialo na sobie welniana ciepla koszule, sukienne spodnie, grube ponczochy i buciki, ale ubranie bylo brudne, jak rowniez rece i twarz. Zlote loki, gladzone niegdys wypieszczona reka mlodej krolowej, zwisaly w nieladzie kolo drobnej twarzyczki, z ktorej dawno juz zniknal wszelki slad godnosci osobistej.
Ludwik XVII nie robil wrazenia dziecka katowanego, choc plecy jego czesto uginaly sie pod razami okrutnego opiekuna; blada jego twarzyczke cechowala raczej bierna obojetnosc i odpychajaca chec przypodobania sie.
Gdy H~eron rozmawial z Simonem, kobieta zawolala chlopca. Zblizyl sie do niej bez najmniejszego strachu. Podniosla rog brudnego, ostrego fartucha i wytarla mu usta i twarz.
– Nie moge utrzymac go w czystosci – rzekla, jakby dla uniewinnienia sie, spogladajac na de Batza. – A teraz zachowaj sie jak przystalo na grzecznego chlopca – dodala – zwracajac sie do delfina – wypij lekarstwo i zmow pacierz, aby ucieszyc „mame”. Potem pojdziesz do lozka.
Wziela ze stolu szklanke, napelniona bezbarwnym plynem, ktory de Batz wzial w pierwszej chwili za wode i przytknela ja do ust dziecka.
Odwrocilo glowe i zaczelo plakac.
– Czy lekarstwo bardzo niedobre? – spytal Gaskonczyk.
– Moj Boze! Alez nie, obywatelu, to najlepsza wodka, jaka mozna dostac – zawolala kobieta. – Kapet ja bardzo lubi, prawda? Ona dodaje ci humoru i spisz po niej lepiej. Wczoraj wychyliles chetnie cala szklanke, wiec i dzis uczynisz to samo. Wiesz dobrze, ze „papa” gniewa sie, gdy nie wypijesz przynajmniej pol szklanki – dodala, znizajac glos.
Dziecko wzbranialo sie jeszcze przez chwile, ale w koncu doszlo widocznie do przekonania, ze rozsadniej bedzie nie upierac sie dluzej i wzielo szklanke z rak pani Simon. A wtedy de Batz ujrzal potomka Ludwika XVI pijacego wodke na rozkaz zony prostego szewca, ktora nazywal imieniem najswietszym i najdrozszym dla kazdego dziecka.
De Batz, choc nie byl idealista, odwrocil sie ze wstretem.
Simon przygladal sie tej scenie z widocznym zadowoleniem. Chichotal z ukontentowania i blysk triumfu zaswiecil w jego wylupiastych oczach.
– A teraz, moj maly – rzekl jowialnie – chce, by obywatel uslyszal twoj pacierz.
Skinal na Gaskonczyka, aby i on wzial udzial w majacym nastapic przedstawieniu. Wyciagnal z kata pokoju zatluszczona czapke, ozdobiona trojkolorowa kokarda i brudna podarta choragiew, ktora niegdys byla biala, z wyhaftowanym zlotym kwiatem lilii. Wsadzil czapke na glowe dziecka i rzucil choragiew na ziemie.
– Twoj pacierz, Kapet! – zawolal chichoczac.
Jego ruchy byly rubaszne – silil sie widocznie na najjaskrawsze prostactwo. Obijal sie o meble, chodzac po pokoju, kopal noga krzesla, stojace mu na drodze. De Batz pomyslal mimo woli o ciszy salonow wersalskich, o calych zastepach wytwornych dam, opiekujacych sie niegdys dzieckiem, ktore stalo teraz przed nim w czerwonej czapce na zlotej glowce z wyrazem bezmyslnej, tepej obojetnosci. Poslusznie, odruchowo chlopiec stanal na fladze, ktora Henryk IV mial pod Ivry, a krol_slonce stawial na froncie swych wojsk. I oto Ludwik XVII, krol Francji z Bozej laski, najstarszy syn Kosciola, tratowal nogami choragiew Ludwika swietego i tanczyl potworny taniec na jej strzepach. Krzykliwym glosem zaspiewal karmaniole.
Jego blade zwykle policzki palaly, oczy blyszczaly nienaturalnym ogniem pod wplywem zabojczego trunku. W pieknej raczce trzymal czerwona czapke z trojkolorowa kokarda i krzyczal na caly glos:
– Niech zyje republika!
De Batz zatkal sobie uszy i chcial uciec z tego miejsca hanby.
Pani Simon az klaskala w rece z uciechy, patrzac z duma i macierzynska jakby miloscia na swego wychowanka. Simon utkwil badawczy wzrok w H~eronie, oczekujac slowa uznania, ale ten skinal tylko potakujaco glowa.
– Teraz twoj katechizm, Kapet! – krzyknal Simon ochryplym glosem.
Chlopiec stanal na bacznosc w czapce na glowie, z rekoma na biodrach. Rozstawil szeroko nogi na starej choragwi o bialej lilii, dumie swych praojcow.
– Twoje nazwisko? – spytal Simon.
– Ludwik Kapet – odpowiedzialo dziecko jasnym, pewnym glosem.
– Kim jestes?
– Obywatelem republiki francuskiej.
– Kto byl twoj ojciec?