Szkarlatny Kwiat - Orczy Baroness. Страница 2
– chwalil sie Grospierre. Ale Grospierre byl glupcem. Wozy, powracajace z jarmarku, wyjezdzaly powoli z miasta, jeden byl naladowany beczkami, a na kozle siedzial stary woznica i chlopiec kolo niego. Grospierre byl troche podpity, ale uwazal sie za madrego. Zajrzal do niektorych beczek, byly puste, wiec pozwolil staremu przejechac przez brame.
Szmer oburzenia przeszedl po tlumie obdartych nedzarzy, otaczajacych towarzysza Bibota.
– W niespelna pol godziny – ciagnal dalej sierzant – nadjezdza kapitan gwardii z oddzialem kilkunastu zolnierzy. "Czy przejechal tedy woz z beczkami?" – pyta bez tchu Grospierre'a. "Tak, przejechal pol godziny temu", odrzekl Grospierre. "I pozwoliles mu uciec?" – krzyknal ze zloscia kapitan. "Pojdziesz za to na szafot, towarzyszu sierzancie! W wozie byl ukryty ksiaze de Chalis i cala jego rodzina." "To nie moze byc!" – zawolal przerazony Grospierre. "Jak to nie! A furmanem byl nie kto inny, tylko ten przeklety Anglik, "Szkarlatny Kwiat".
Tlum zawyl ze zgrozy.
– Towarzysz Grospierre odpokutowal swa pomylke na gilotynie, ale doprawdy, zeby byc takim glupcem!
Bibot smial sie tak bardzo z wlasnego opowiadania, ze nie mogl przyjsc do siebie. Gdy sie troche uspokoil, ciagnal dalej:
– "A teraz, moi ludzie" -zawolal po chwili kapitan -"myslcie o nagrodzie, gdyz zbiegi nie moga byc daleko!" i pomknal przez brame, otoczony zolnierzami.
– Ale juz bylo za pozno! -zawolal tlum.
– Juz ich nie zlapano!
– Dobrze zrobiono Grospierre'owi, czemu byl taki glupi!
– Czemu nie obejrzal dokladnie wszystkich beczek!
– Zasluzyl na swoj los!
Te wykrzykniki bawily Bibota tak serdecznie, ze az go w boku klulo ze smiechu, a lzy splywaly mu po policzkach.
– Nie, nie! – rzekl wreszcie -nie bylo arystokratow w wozie! Woznica nie byl "Szkarlatny Kwiat"!
– Co?
– Nie! Kapitan gwardii byl "Szkarlatnym Kwiatem" w przebraniu, a zolnierze arystokratami!…
Na te slowa tlum umilkl. To zdarzenie bylo wprost cudowne, a choc republika ciemiezyla religie, nie udalo jej sie calkowicie zgladzic strachu przed silami nadprzyrodzonymi w sercach tlumu. Nikt nie mial wiec watpliwosci: ten Anglik na pewno byl wcielonym diablem.
Slonce sklanialo sie ku zachodowi i Bibot zabral sie do zamykania bramy.
– Wozy naprzod! – zawolal.
Kilkanascie krytych plotnem wozow stanelo w dlugim szeregu, gotowych do opuszczenia miasta, aby na drugi dzien rano znow przyjechac na targ z wiejskimi produktami. Bibot znal je wszystkie, gdyz przejezdzaly tedy codziennie dwa razy. Zwrocil sie do woznicow – a byly to przewaznie kobiety – i zaczal przeszukiwac wozy.
– Nie mozna nikomu wierzyc – rzekl glosno – i nie dam sie zlapac jak ten glupi Grospierre.
Owe kobiety spedzaly prawie zawsze caly dzien na placu kolo gilotyny, robiac na drutach i plotkujac, podczas gdy na plac zajezdzaly liczne ofiary terroru. Przypatrywaly sie z luboscia, jak "Madame la Guillotine" przyjmowala zaproszonych gosci, Bibot przez caly dzien pelnil sluzbe na placu, znal wiec te stare wiedzmy "trykotowe", jak je nazywano, ktore siedzialy spokojnie, podczas gdy spadala glowa za glowa, obryzgujac je krwia.
– Hej tam, matko! – rzekl Bibot do jednej z tych okropnych kobiet – Co ty tam masz?
Widzial ja wczesnym rankiem tego dnia, gdy z robota w reku, z batem lezacym obok, siedziala na placu kolo gilotyny. Teraz miala przyczepiony do bata rzad lokow wszystkich odcieni – od zlotych do srebrnych, jasnych i ciemnych i glaskala je swymi ogromnymi, koscistymi palcami, smiejac sie do rozpuku.
– Zawarlam przyjazn z kochankiem "Madame la Guillotine" – rzekla. – Obcina je dla mnie ze spadajacych glow. Na jutro obiecal mi wiecej, ale nie wiem, czy bede mogla przyjsc na zwykle miejsce.
– A to dlaczego, matko? -zapytal Bibot, ktory choc byl twardym zolnierzem, wzdrygnal sie z obrzydzeniem na widok tej ohydnej kobiety i jej wstretnej zdobyczy.
– Moj wnuk zachorowal na ospe
– rzekla, wskazujac wnetrze wozu. – Niektorzy mowia, ze to dzuma, a w takim razie nie pozwola mi jutro przyjechac do Paryza.
Na wzmianke o ospie Bibot cofnal sie trwoznie, ale gdy stara wiedzma wspomniala o dzumie, odskoczyl od wozu jak oparzony.
– Niech cie diabli wezma! -syknal przez zeby.
– Raczej niech ciebie diabli wezma, towarzyszu, zes taki tchorz. To dopiero wojak, ktory boi sie choroby!
– Do licha, dzuma!
Ale i tlum skamienial ze strachu wobec potwornego widma choroby. Ona jedna mogla jeszcze wzbudzic uczucie leku i obrzydzenia w tych posepnych duszach.
– Wynos sie czym predzej z zapowietrzonym dzieciakiem! – wrzasnal ochryple Bibot.
Z nowym wybuchem smiechu i przeklenstwem na ustach stara kobieta zaciela chuda szkape i przejechala przez brame.
Ten wypadek zepsul wesoly nastroj. Widmo nieuleczalnej choroby, zwiastunki powolnej i samotnej smierci stanelo przed oczami tlumu. Ludzie snuli sie w gluchym milczeniu, zerkajac podejrzliwie jeden na drugiego i unikajac sie wzajemnie, jak gdyby dzuma wisiala juz nad ich glowami.
Nagle w galopie nadjechal kapitan gwardii, Bibot znal go doskonale, wiec nie bylo niebezpieczenstwa, aby sie nagle zamienil w chytrego Anglika.
– Woz? – krzyknal ochryplym glosem, nim dojechal do bramy.
– Jaki woz? – spytal szorstko Bibot.
– Woz ze stara wiedzma – kryty woz!
– Bylo ich kilkanascie…
– Stara kobieta, ktora twierdzila, ze jej wnuk ma dzume…
– Tak.
– Nie pusciles ich przez brame?
– Do licha! – jeknal Bibot, ktorego czerwone policzki powlekly sie trupia bladoscia.
– W wozie byla ukryta hrabina de Tournay i jej dwoje dzieci! -wszyscy zdrajcy i skazani na smierc…
– A woznica? – szepnal Bibot, wstrzasniety zabobonnym dreszczem przerazenia.
– Niech to piorun! – zawolal kapitan. – Zdaje sie, ze to byl ow przeklety Anglik we wlasnej osobie – ow slynny "Szkarlatny Kwiat"!…
Rozdzial II. "Odpoczynek Rybaka" w Dover
Sally byla bardzo zajeta w kuchni. Rondle, garnki i brytfanny staly rzedem na ogromnej blasze, a na roznie obracala sie z wolna wspaniala pieczen wolowa. Dwie mlode kuchareczki, zziajane i zaczerwienione od ognia, zakasawszy rekawy do lokcia, zwijaly sie zwawo, chichoczac i rozmawiajac po cichu. Stara Jemina, potezna w objetosci, ale o mniejszym temperamencie niewiasta, mieszala rozne przyprawy nad ogniem, mruczac cos pod nosem.
– Sally, Sally! – odezwaly sie z kawiarni wesole, ale niezbyt melodyjne glosy.
– Czego oni znow chca? -zawolala smiejac sie Sally.
– Z pewnoscia piwa – mruknela Jemina – chyba nie przypuszczasz, aby Jimmy Pitkin zadowolil sie jednym dzbanem.
– Pan Harry ma tez dzisiaj niezwykle pragnienie – dodala Marta, jedna z kuchareczek, a czarne jej oczy blysnely figlarnie w strone towarzyszki, na co obie parsknely cichym, zduszonym smiechem.
Sally spojrzala na nie groznie i juz wycierala dlonie o smukle biodra, aby spoliczkowac Marte, ale pohamowala sie i wzruszajac tylko ramionami, zajela sie smazonymi kartoflami.
– Hej, Sally, Sally!
Dzwiek naczyn cynowych, ktorymi goscie uderzali o stoly debowe kawiarni, zawtorowal niecierpliwym glosom.
– Sally! – krzyknal ktos ostro – czy cala noc czekac beda na piwo?
– Moglby tez ojciec sam ich obsluzyc – odparla gniewnie Sally, ale Jemina bez dalszych komentarzy ujela z polki kilka cynowych dzbanow i zaczela nalewac do pucharow owo niezrownane szumiace piwo, z ktorego slynal "Odpoczynek Rybaka" od czasow krola Karola.
– Twoj ojciec jest zanadto zaglebiony w polityce z panem Hempseedem, aby nam pomagac i troszczyc sie o kuchnie – rzekla zasapana Jemina.
Sally podeszla spiesznie do malego lusterka, wiszacego w kacie kuchni, przygladzila ciemne wlosy, poprawila czepek na glowie, baczac, by jej bylo w nim do twarzy, i ujawszy szklanki za uszka, po trzy w sniadej rece, weszla usmiechnieta do kawiarni.