Szkarlatny Kwiat - Orczy Baroness. Страница 3
Kawiarnia "Odpoczynek Rybaka" uwazana dzisiaj za ciekawy zabytek przeszlosci, nie miala jeszcze z koncem osiemnastego wieku owego historycznego charakteru, jaki nadalo jej nastepne stulecie, choc i wowczas robila wrazenie odwiecznej budowli. Belki i wiazania debowe byly czarne od starosci, tak jak i lawki z wysokim oparciem i dlugie stoly, na ktorych cynowe puchary pozostawily nieprzeliczone i fantastyczne kregi.
Rzad czerwonych pelargonii i niebieskich ostrozek stojacych na oknie, odbijal barwnie od ciemnego tla debowego dworku.
Wszyscy wiedzieli, ze pan Jellyband, wlasciciel "Odpoczynku Rybaka" w Dover, byl czlowiekiem zamoznym. Naczynia cynowe i rondle miedziane, stojace na pieknych starych polkach, swiecily jak zloto i srebro, a czerwona podloga blyszczala, niczym szkarlatne pelargonie na oknie. Wszedzie zauwazyc mozna bylo staranny i czujny nadzor, a dzieki dobrej i pracowitej sluzbie zajazd odznaczal sie wielkim porzadkiem i nawet pewna elegancja.
Gdy Sally weszla na sale, odslaniajac w usmiechu rzad lsniaco bialych zebow, przyjeto ja glosnymi objawami zadowolenia.
– Tu, Sally! Piekna Sally! Tu! Hurra!
– Myslalem, zes ogluchla w tej kuchni – mruknal Jimmy Pitkin, wodzac dlonia po swych wyschlych ustach.
– Patrzcie, co za gwalt! -smiala sie Sally, ustawiajac swiezo napelnione puchary na stole. – Czy twoja babka umiera, ze sie tak spieszysz do domu, aby jeszcze ujrzec te biedna dusze, nim wyjdzie z ciala? Nigdy nie widzialam takiego pospiechu.
Chor rubasznego smiechu i zaczepnych zartow odpowiedzial Sally, ktora juz teraz nie spieszyla sie do garnkow i rondli. Mlodzieniec o jasnej, falistej czuprynie i niebieskich zywych oczach pochlanial cala jej uwage, a tymczasem zarty o nie istniejacej babce Jimmy Pitkina krazyly dalej po sali wraz z ciezkimi klebami dymu.
Naprzeciw ogniska, z dluga gliniana fajka w zebach stal sam gospodarz, szanowny pan Jellyband, wlasciciel "Odpoczynku Rybaka", jak jego ojciec, dziad i pradziad. Wysoki, dobroduszny, juz troche lysawy, byl w rzeczy samej typem wiejskiego Johna Bulla owych czasow, kiedy dla kazdego Anglika, czy byl lordem, chlopem, mieszczaninem, caly kontynent Europy byl otchlania zepsucia, a reszta swiata krajem dzikich i ludozercow.
Nasz zacny gospodarz zatem, cmiac dluga fajke, nie troszczyl sie o nikogo, lekcewazac sobie wszystkich z drugiej strony kanalu. Mial na sobie typowa czerwona kurtke ze lsniacymi, mosieznymi guzikami, aksamitne spodnie, popielate ponczochy i zgrabne buciki z klamerkami -zwykly owczesny stroj kazdego szanujacego sie wlasciciela zajazdu w Wielkiej Brytanii. I kiedy na barkach ladnej Sally, ktora po smierci matki objela gospodarstwo, spoczywal caly ciezar pracy, pan Jellyband rozprawial o polityce ze swymi wybranymi goscmi.
Kawiarnia oswietlona dwoma jasnymi lampami, zwieszajacymi sie od powaly, wygladala nader wesolo i przytulnie. Sposrod gestych klebow dymu widnialy czerwone twarze gosci pana Jellybanda, zadowolone, rozesmiane, w zgodzie ze soba, gospodarzem i calym swiatem. Ze wszystkich stron pokoju glosne objawy wesolosci wtorowaly ozywionym, choc niezbyt wznioslym rozmowom, a bezustanny smiech Sally swiadczyl, ze nie nudzila sie w towarzystwie Harry Waite'a.
Kawiarnie pana Jellybanda zaszczycali obecnoscia przewaznie rybacy, szczegolnie cierpiacy na pragnienie, gdyz sol, ktora wdychaja na morzu, wysusza im gardlo. Ale "Odpoczynek Rybaka" byl jeszcze czyms wiecej, niz zajazdem dla ludzi prostego stanu. Niemal co dzien stawaly przed jego brama londynskie pojazdy, a takze podrozni, ktorzy wracali z kontynentu, zatrzymywali sie u goscinnego pana Jellybanda i zapoznawali sie z jego slawnymi francuskimi winami i wybornym domowym piwem.
Bylo to w koncu wrzesnia 1792 roku. Cieple i pogodne przez caly miesiac powietrze zmienilo sie nagle. Przez dwa dni potoki deszczu zalewaly poludniowa Anglie, niweczac wszelkie nadzieje pomyslnego zbioru jablek, gruszek i poznych sliwek. I teraz bil deszcz w okna, a wpadajac przez komin, syczal na rozpalonych weglach ogniska.
– Czy widzial kto taka slote we wrzesniu, panie Jellyband? – spytal pan Hempseed, siedzacy przy ogniu.
Pan Hempseed byl bardzo ceniona osobistoscia w "Odpoczynku Rybaka". Pan Jellyband uwazal go za doswiadczonego polityka na cala okolice, slynacego z oczytania i bieglosci w Pismie Swietym. Pan Hempseed mial jedna reke wsunieta w szeroka kieszen aksamitnych spodni, w drugiej trzymal dluga gliniana fajke i patrzyl z rozdraznieniem na strumienie wody, splywajace po szybach okiennych.
– Zdaje mi sie, ze nie -odrzekl pan Jellyband – a jestem w tych stronach 60 lat.
– Chyba nie pamietasz, co sie dzialo w trzech pierwszych latach twego zycia – spokojnie odpowiedzial pan Hempseed. – Nie widzialem nigdy malego dziecka, zwracajacego uwage na pogode, przynajmniej w tych okolicach, a ja tu zyje 75 lat!
Wyzszosc tego argumentu byla tak niezbita, ze mimo zwyklej gadatliwosci gospodarz nie wiedzial co odpowiedziec.
– To wyglada raczej na kwiecien, niz na wrzesien -ciagnal dalej pan Hempseed zalosnie, gdy znow krople deszczowe zasyczaly w ogniu.
– Rzeczywiscie – potwierdzil gospodarz – ale wrociwszy do polityki, czego sie mozna spodziewac od takiego rzadu, jaki mamy teraz?
Pan Hempseed pokiwal znaczaco glowa, okazujac gleboka pogarde dla angielskiego klimatu i angielskiego rzadu, i odparl:
– Niczego sie nie spodziewam. Tacy biedni ludzie jak my nie maja nic do gadania w Londynie; wiem o tym i nie skarze sie, lecz przy podobnej pogodzie we wrzesniu wszystkie moje owoce gnija i ida na marne jak owe pierworodne dzieci egipskich matek, ktore zginely bez zadnej korzysci, jeno oswobodzily holote zydowska, handlujaca pomaranczami i zagranicznymi owocami. Nikt nie kupowalby ich przekletych owocow, gdyby angielskie gruszki i jablka dojrzaly jak sie nalezy. Pismo Swiete mowi…
– Masz racje – odparl Jellyband – ale nie mozna, jak mowie, czego innego sie spodziewac. Ci wszyscy francuscy szatani z drugiej strony kanalu morduja swego krola, szlachte, a panowie Pitt, Fox i Burke kloca sie miedzy soba i namyslaja, czy my, Anglicy, mamy na to pozwolic, czy nie? Niech sie morduja wzajemnie, mowi pan Pitt. Nie pozwolic im, mowi pan Burke…
– A ja mowie, niech sie morduja ile chca i niech ich diabli wezma – odrzekl Hempseed wyniosle. Nie przywiazywal bowiem zadnej wagi do politycznych pogladow swego przyjaciela Jellybanda, ktory zawsze zbaczal z toku rozmowy i nie dorastal do tego, aby roztaczano przed nim skarby wiedzy tak powszechnie cenionej.
– Niech sie morduja -powtorzyl – byleby nie bylo takiego deszczu we wrzesniu. To sprzeciwia sie wszelkim prawom, a Pismo Swiete mowi…
– Przestan, panie Harry! Umre chyba ze smiechu! – krzyknela Sally wlasnie w chwili, gdy pan Hempseed zamierzal wyglosic jedna z ulubionych cytat z Pisma Swietego.
Okrzyk ten wywolal wybuch ojcowskiego gniewu.
– Coz to znowu, Sally? – rzekl Jellyband, marszczac groznie brwi. – Zaprzestan tych glupich zartow z mlokosami i idz do roboty.
– Alez, ojcze! Robota, zawsze ta robota…
Pan Jellyband wszakze byl wielkim despota. Mial inne widoki dla jedynaczki, przyszlej dziedziczki "Odpoczynku Rybaka", niz malzenstwo z mlodym chlopcem, ktorego jedynym zrodlem zarobku byl polow ryb.
– Czy slyszysz, co mowie? – zawyrokowal tym przyciszonym i dobitnym glosem, ktoremu nikt w zajezdzie nie smial sie sprzeciwic. – Zajmij sie kolacja dla lorda Tony'ego i pamietaj, ze jezeli lord nie bedzie zadowolony, to na pewno cos oberwiesz.
Sally poslusznie wyszla z pokoju.
– Czy oczekujesz pan zapowiedzianych gosci dzis wieczorem? – spytal Jimmy Pitkin, chcac odwrocic od Sally uwage gospodarza.
– Tak – odrzekl pan Jellyband.
– Czekam na przyjaciol lorda Tony'ego, ktorych mlody lord, jego towarzysz sir Andrew Ffoulkes i inni dzentelmeni wydarli ze szponow tych francuskich diablow.
Ale tego bylo juz za duzo dla przekornego pana Hempseeda.