Noc Ognistych Demonow - Hitchcock Alfred. Страница 12
– Piekny pstrag! – zachwycil sie Jupe. – Dobre dwa kilo. Jak zyje, nie zlowilem takiego olbrzyma.
– Pojutrze zabieracie mnie do domu – rzucil Victor. – Do tego czasu chce miec swiety spokoj. Taka byla umowa.
Jupe popatrzyl znaczaco na Boba. Bob westchnal.
– Powiemy mu? – zapytal Jupitera.
– Chyba musimy…
– Jesli chcecie mi powiedziec, ze moj stary wycofal kandydature… – zaczal Victor z ironicznym usmieszkiem.
– Nie wycofal sie – przerwal mu Bob. – Pachnie to tragedia.
– Twoj ojciec, mimo wszystko, postanowil stanac do wyborow – dorzucil Jupe. – Tuz przed glosowaniem, w “Los Angeles Sun” ukaze sie twoje zdjecie z Nocy Ognistych Demonow. Jestes na nim jak zywy, kopiesz lezaca kobiete. Gdy ludzie to zobacza, pan Morgan dostanie zero glosow.
– To niech sie wycofa – mruknal obojetnie Victor.
– My z inna sprawa – powiedzial Bob. – Bonza chce cie natychmiast widziec.
– Klam dalej – zachecil Victor. – Ty to od niego uslyszales na wlasne uszy?
– Jest gorzej, niz myslisz – odezwal sie Jupe, pochylony nad podbierakiem: pstrag jeszcze sie w nim miotal, lecz coraz ospalej. – Demony chyba znaja twoja kryjowke. Powinnismy cie stad zabrac.
– Nie trzeba. Juz sie przyzwyczailem. W tym bajorze jest od cholery ryb.
– Bonza lada moment moze tutaj byc – ostrzegl Bob. – Nie odpusci stu tysiecy dolarow. Kazal ci to powtorzyc. Jesli nie zameldujesz sie u niego dobrowolnie, cena wzrosnie do dwustu tysiecy.
– Kupa szmalu – usmiechnal sie drwiaco Victor.
– Napomknal o twojej siostrzyczce – zaimprowizowal Bob, zerknawszy na Jupe'a. – Moga jej zrobic kuku.
Victor nie wygladal na przestraszonego. Nawet nie okazal niepokoju.
– Nawijaj dalej – powiedzial. – Czym jeszcze grozi?
Jupe dal jakis znak Bobowi. Bob oddalil sie wolno w kierunku hondy zaparkowanej przed domkiem mysliwskim.
– Porozmawiajmy szczerze – zaproponowal Jupiter. – Wiemy, ze nie boisz sie Ognistych Demonow.
– Nie jestem az taki strachliwy – rzucil wyzywajacym tonem Victor.
– Bo nie masz czego sie bac – powiedzial Jupe. – Oni prawie cie nie znaja. Bywales w “Hadesie” jako jeden z ich licznych fanow. Pewnie stawiales im kolejki, zeby sie przypodobac. Mam racje, Vic?
– Splyn – mruknal Victor. – Rob to, do czego cie wynajeto, i pilnuj wlasnego nosa.
– Spokojnie, Vic – Jupiter z rozmyslem uzywal skrotu imienia, pod ktorym znano Victora w “Hadesie”. – Nikt nie zada od ciebie stu tysiecy dolarow. Ogniste Demony w ogole sie toba nie interesuja. Wiemy to na bank.
– Nie wasz interes.
– Twojemu ojcu probuje zaszkodzic zupelnie kto inny – odezwal sie Jupe. – Zaloze sie, ze wiesz, o kogo chodzi.
– Nie przyjmuje zakladow.
Jupe zblizyl sie do Victora i spojrzal mu prosto w oczy.
– Pan Morgan nie ugial sie i stanie do wyborow. Mam co do tego absolutna pewnosc. W “Los Angeles Sun” moze sie ukazac sfalszowane zdjecie z twoja podobizna. Nim falszerstwo wyjdzie na jaw, bedzie po wyborach. Jeszcze jest czas, zebys zapobiegl katastrofie.
– Ojciec sie wycofa – mruknal Victor.
– To wykluczone – rzucil stanowczo Jupe. – Chce tylko wiedziec jedno. Czy ty i twoja matka dzialacie za namowa Waltersa.
Victor nie musial odpowiedziec. Na nazwisko wuja bezwiednie zareagowal grymasem goryczy.
– Nic ci nie powiem – odezwal sie po chwili.
– Jak chcesz – powiedzial Jupe.
Pete wszedl do pracowni fotograficznej i stanal przy ladzie. Po paru chwilach zza kotary wylonil sie Tom Spine w szarym fartuchu poplamionym chemikaliami.
– Czym moge sluzyc? – zapytal.
– Chcialbym zamowic fotomontaz – powiedzial Pete. – Jako prezent dla matki na urodziny.
Pokazal Spine'owi dwa zdjecia. Pierwsze bylo fotografia rodzinna: kobieta, mezczyzna i kilkoro dzieci pod choinka obwieszona bombkami. Drugie, portretowe, przedstawialo pana z wasami.
– To jest moj ojciec – wyjasnil Pete. – Zginal trzy lata temu w wypadku lotniczym. A na zdjeciu rodzinnym obok mamy stoi nasz wujek. Chcialbym, zeby przy mamie, zamiast wujka, byl moj tata.
Spine obejrzal obie fotografie.
– Da sie zalatwic – powiedzial. – Bedzie ladny portrecik do powieszenia na scianie. Za czterdziesci dolarow, platne z gory.
– W porzadku – zgodzil sie Pete i wreczyl fotografowi cztery dziesieciodolarowe banknoty. – Jak sie robi taki fotomontaz? – zapytal z naiwna ciekawoscia.
– Jest przy tym kawal roboty – powiedzial Spine. – Trzeba skopiowac rodzinne zdjecie, z kliszy usunac meska twarz. Potem zrobic to samo z druga fotografia i twarz tak zmniejszyc, zeby dokladnie pasowala do pustego miejsca. Mozna wykonac to wszystko na komputerze ze skanerem, ale jakosc jest wtedy gorsza. Ja wole tradycyjna metode.
– Fajnie – ucieszyl sie Pete; poszperal w kieszeni i wyciagnal z niej probna odbitke, przedstawiajaca fazy montazu zdjecia z Nocy Ognistych Demonow, z wizerunkiem Victora na ostatniej klatce. – W ten sposob pan to robi?
Spine wzial od niego odbitke. Spojrzal. Twarz mu zesztywniala, oczy wyszly na wierzch.
– Skad to masz? – wymamrotal.
– Pan sie denerwuje – stwierdzil Pete.
Fotograf przedarl na pol odbitke. Potem porwal ja na strzepy, wsypal do popielniczki i podpalil. Kiedy w popielniczce zostal sam popiol, odetchnal z wyrazna ulga i spojrzal na Pete'a. Oczekiwal reakcji. Zapewne zdziwilo go, ze Pete usmiecha sie po lobuzersku.
– Dlaczego mialbym sie denerwowac? – spytal Spine z udawana nonszalancja. – Teraz ty sie denerwujesz.
– Ani troche. – Pete wyjal z kieszeni druga, taka sama, odbitke i podal Spine'owi. – Palimy te tez? Tylko niech pan ja przedtem odwroci. Na tym papierze fotograficznym nie ma firmowej pieczatki. A na oryginale stoi jak byk: “Pracownia fotograficzna – Tom D. Spine”. Oryginalu, niestety, nie mam przy sobie.
– Dogadajmy sie – zaproponowal fotograf.
– Po to przyszedlem, prawde mowiac. – Pete wyszczerzyl zeby w przyjaznym usmiechu. – Na pewno sie dogadamy.
– Ile? – warknal Spine.
– Za podlozenie bomby ulubiencowi Kalifornii zadna sumka nie jest za duza – powiedzial Pete. – Pan wzial za to ekstra dziesiec tysiecy dolarow. Gdyby tak polowe…
– Tyle ci nie dam! – wykrzyknal fotograf.
– Polowe tej sumy przeznaczymy na sierociniec w Rocky Beach, a reszte moze pan sobie zatrzymac – zaproponowal Pete. – Pod jednym malym warunkiem. Wezmie pan ze soba klisze z kolejnych faz montazu i pojedziemy razem do redakcji “Los Angeles Sun”. Tam powiemy, ze zrobil to pan dla zartu, aby zagrac na nosie narzeczonej, ktora jest fanka Morgana. I ze ktos wykradl panu to zdjecie.
Tom Spine stal nieruchomo, wpatrujac sie w galerie fotosow rozwieszonych na scianie. Zapewne rozwazal ultimatum Pete'a. W koncu kiwnal glowa.
– Zaczekaj – mruknal. – Ide do ciemni po klisze.
Zniknal za kotara, zamknal za soba drzwiczki. Pete'owi wydalo sie, ze slyszy, jak Spine mowi cos do siebie. Zapewne klal jak szewc. Po paru minutach zrozumial, ze fotograf nie klal, tylko rozmawial przez telefon: drzwi do zakladu otworzyly sie gwaltownie i do srodka wpadlo dwoch ciemnoskorych osilkow w trykotowych koszulkach.
Pierwsze ciosy Pete odparowal i sam zadal kilka wyzszemu z dryblasow, ktory zatoczyl sie na sciane. Nizszy znal karate nie gorzej od Pete'a. Polecialy na bok taborety, przewrocil sie kontuar. Pete juz mial zadac swoj slynny, decydujacy cios, noga z polobrotu, gdy poczul na karku uklucie ostrza. Wyzszy drab trzymal go z tylu za wlosy i grozil nozem. Jednym ruchem mogl mu podciac gardlo.
Pete spasowal. Nie stawial oporu, gdy nizszy wykrecil mu rece i wprawnie je zwiazal Pete'a paskiem od spodni. Wyzszy spetal go tasma klejaca, od kostek do bioder i wyzej, wokol ramion, az do szyi. Pete poczul sie jak mumia egipska.
Dopiero wtedy zza kotary wynurzyl sie Tom Spine.
– Gdzie masz oryginal? – zapytal uprzejmie.
– W Citibanku, oddzial w Rocky Beach, skrytka 214 – odparl jeszcze uprzejmiej Pete.