Noc Ognistych Demonow - Hitchcock Alfred. Страница 14

ROZDZIAL 7. UKRYTA KAMERA

Sportowa honda gnala przez Los Angeles, polykajac skrzyzowania na pomaranczowych swiatlach, zajezdzajac droge luksusowym lazegom, wyprzedzajac paniusie w chryslerach i cadillakach, ktore uprawialy bez zatrzymywania sie tak zwany “windowshopping”, czyli przeglad wystaw sklepowych w eleganckiej czesci Bulwaru Zachodzacego Slonca.

Bob skrecil na zachod, przemierzyl siec coraz ciasniejszych ulic i uliczek, coraz bardziej brudnych i zagraconych. Przed parterowymi domkami, na zdezelowanych otomanach z wypryskami sprezyn, grzali kosci staruszkowie, dzieciaki graly w pilke na wysypiskach smieci, przy kraweznikach spaly snem wiecznym przerdzewiale wraki aut.

– Szybciej! – ponaglal Jupe.

Bob nawet nie probowal przekonywac go, ze robi, co moze. Wreszcie zwolnil. Tuz za rogiem bylo wejscie do pracowni fotograficznej Spine'a. Honda wcisnela sie miedzy dwa rupiecie, ktore tuzin lat temu byly modnymi samochodami.

– Znasz plan – przypomnial Jupiter. – Jesli wyprzedzilismy goscia, ktory uciekl z komisariatu, powinien sie udac.

Bob zostal w wozie. Jupe wysiadl i pobiegl za rog. Wpadl do pracowni fotograficznej. Tom Spine, ktory stal za lada – przekrzywiona i ze stluczonym szklanym blatem – popatrzyl na niego zaskoczony.

– Wiac! – rzucil Jupe. – Zaraz tu bedzie policja. Jada za nim!

Nie czekajac na reakcje Spine'a, wyskoczyl z pracowni. Wbiegl do bramy po drugiej stronie ulicy i przycupnal za sterta kartonowych pudel.

W szparze miedzy pudlami widac bylo wejscie do zakladu. Jesli Spine wpadl w panike, powinien zaraz stamtad wybiec. Plan Jupitera polegal na wywolaniu u Spine'a paniki. Musial sam byc w panice, aby sie udzielila tamtemu. Czy dobrze to zagral? W kazdym razie nie zostawil fotografowi czasu na zadawanie pytan.

Kalkulacje nie zawiodly. Po dwoch minutach Spine opuscil pracownie, zamykajac drzwi na klucz. Za szybka w drzwiach zawisla tabliczka “Nieczynne”. Fotograf rozejrzal sie i ruszyl zwawo, prawie biegnac, w strone waskiego zaulku miedzy para obdrapanych blokow.

Jupe gwizdnal. Pojawil sie Bob. Otworzenie drzwi do zakladu specjalnym wytrychem zajelo mu dwadziescia osiem sekund. Obaj wpadli do srodka, Bob ruszyl prosto w kierunku ciemni. Drzwiczki za kotara tez byly zamkniete na klucz.

– Pete, jestes tam? – rzucil Jupe stlumionym glosem.

Nikt nie odpowiedzial.

Ten zamek, patentowy, zajal Bobowi troche wiecej czasu, prawie dwie minuty. Ale i z nim sie uporal.

W czerwonawym swietle lampki zobaczyli na podlodze tlumok. Pete, owiniety tasma klejaca od stop do glow, nawet nie mogl sie poruszyc. Usta tez mial zalepione plastrem.

Jupe scyzorykiem porozcinal tasme, uwazajac, by nie skaleczyc Pete'a. Na koncu zdarl mu plaster z ust.

– Znikamy – syknal.

Gdy wybiegali z pracowni, przed jej drzwiami zatrzymywal sie volkswagen Spine'a z ciemnoskorym drabem za kierownica. Drab zbaranial na moment. Wyskoczyl z auta, sprobowal zagrodzic droge Pete'owi, zlapal go za lokiec. Pete wykonal polobrot w lewo i grzbietem prawej dloni wymierzyl dryblasowi cios w grdyke.

Facet przysiadl i zlapal sie za gardlo. Pete poskromil w sobie chec wykonania poprawki za pomoca klasycznego kopniecia z drugiego polobrotu. Typ mial dosyc.

Wskoczyli do hondy. Bob uruchomil silnik, sportowa maszyna wystartowala z piskiem opon. Pete zdazyl jeszcze zobaczyc, jak w kierunku skulonego faceta nadbiegaja z dwoch roznych stron jego kumpel i Spine.

Sybil Morgan prawie nie spala tej nocy. Nad ranem spostrzegla, ze jej maz takze nie spi: lezal na plecach, z otwartymi oczami, i wpatrywal sie w sztukaterie o ksztalcie rozanego wienca, zdobiaca sufit nad ich lozem. Odezwala sie do niego szeptem, w odpowiedzi zobaczyla wymuszony blady usmiech.

– Czy musimy tak sie meczyc? – zapytala.

– Juz niedlugo – odparl. – Pojutrze wybory. Nie mysl o tym wszystkim, kochanie.

– Wiesz, co cie czeka jutro – powiedziala cicho pani Morgan. – Cale miasto zobaczy zdjecie Victora w “Los Angeles Sun”. Jesli nas kochasz, ustap. Blagaja cie o to twoi najblizsi, cala nasza rodzina.

Mart! n Morgan poruszyl wargami.

– Victor o nic mnie nie prosi – odezwal sie glucho, jakby mu brakowalo powietrza. – Tylko on sam moglby mnie przekonac, ze nie nalezy do gangu. Moze zszedl na zla droge? Przez ostatnie miesiace prawie nie poswiecalem mu czasu.

– W tej chwili nie jest to wazne – powiedziala Sybil, kladac dlon na dloni meza, bezwladnie spoczywajacej na koldrze. – Musisz uniknac kompromitacji, ocalic swoje dobre imie. Zrezygnuj z kandydowania, Martin. Zrob to dla mnie.

– Zlozylem wyborcom przyrzeczenie, ze nie dopuszcze do krzywdy. – Morgan wciaz wpatrywal sie w sztukaterie nad lozem. – Licza na mnie. Wierza, ze ocale Blekitna Doline, a ja zamierzam dotrzymac slowa. Dlatego sie nie poddam.

– Jezeli nie chcesz mnie posluchac, porozmawiaj z moim bratem – powiedziala pani Morgan. – Wiesz, jak bardzo jest ci zyczliwy…

Nie dokonczyla. Maz usiadl na lozku. Tak zimnym wzrokiem jeszcze nigdy na nia nie patrzyl.

– Czy to John namowil Victora do znikniecia z domu? – zapytal sucho.

– Co ci przychodzi do glowy! – oburzyla sie Sybil.

– Twoj brat wcale nie zyczy sobie, bym zrezygnowal z kandydowania – powiedzial Martin Morgan. – Zada czegos innego. A ja nigdy sie na to nie zgodze. Nigdy, rozumiesz?

Pani Morgan zamknela oczy, zbieralo jej sie na placz. Milczala az do chwili, gdy maz wstal z lozka i opuscil sypialnie. Dopiero wtedy ukryla twarz w poduszce i wybuchnela szlochem.

Na sniadanie nie zeszla pod pretekstem migreny. Maz wrocil na chwile do sypialni, by pocalowac ja na pozegnanie. Spieszyl sie na wiec z pracownikami portu. Po paru minutach uslyszala szelest opon odjezdzajacej limuzyny.

Chyba zdrzemnela sie, wycienczona nieprzespana noca. Obudzilo ja dyskretne kaszlniecie. Przy lozku siedzial w fotelu John Walters, bawiac sie niezapalonym cygarem.

– Przepraszam, ze tu wtargnalem, siostrzyczko – odezwal sie, zauwazywszy, ze otworzyla oczy. – Sytuacja stala sie dramatyczna, nie mamy czasu do stracenia. Musisz jeszcze dzisiaj wymoc na Martinie, ze poprze w Waszyngtonie nasz projekt. Jego slowo albo katastrofa.

Sybil Morgan patrzyla na brata szeroko otwartymi oczami. Jeszcze go takim nie widziala: kamienna twarz i nieruchome, zimne spojrzenie.

– Mam ciagle nadzieje, ze Martin zrezygnuje z kandydowania – powiedziala cicho. – Dzis wieczorem uslyszy, ze Victorowi grozi niebezpieczenstwo, jesli natychmiast nie wycofa kandydatury. Tylko tyle moge zrobic.

John Walters wlozyl cygaro do ust. Potem je wyjal, nie zapaliwszy.

– Doskonala mysl – stwierdzil. – Jesli twoj maz nie poprze projektu, Victorowi stanie sie nieszczescie. Powiedz mu to.

– Nigdy. – Teraz oczy pani Morgan staly sie lodowate. – Martin moze nie zostac senatorem. Ale lajdakiem nie jest na pewno.

– Jego los spoczywa w twoich rekach. – Walters wstal z fotela; zwalista sylwetka, wbita w ciemny garnitur, zawisla nad siostra jak czarny oblok, twarz byla surowa, prawie ponura. – I los Victora rowniez. Do uslyszenia, siostrzyczko. Spodziewam sie od was telefonu najpozniej dzis wieczorem.

Wyszedl. Sybil Morgan patrzyla przed siebie niewidzacym wzrokiem. Nie wiedziala, ze od kilku minut w progu sypialni stoi Angela.

– Czy ojciec wie, ze wuj John jest naszym wrogiem? – uslyszala glos corki.

– Nie nazywaj wujka w ten sposob – odpowiedziala bezbarwnie. – On sie boi o nas.

– I dlatego zagrozil, ze Victorowi stanie sie nieszczescie, jesli ojciec nie poprze jakiegos projektu? – spytala Angela.

Sybil Morgan nie znalazla na to odpowiedzi.

Tym razem zadanie Boba bylo trudniejsze. Moze najtrudniejsze z dotychczasowych. Komputer pracowal na najwyzszych obrotach, penetrujac zawile glebiny First National Banking System. Jupe chcial miec dane o powiazaniach z innymi bankami, dotyczacych projektu w Blekitnej Dolinie. Nici laczace banki przypominaly labirynt: wiodly kretymi korytarzami transz, kredytow, pozyczek, jakichs gwarancji i zabezpieczen, urywajac sie w slepych zaulkach. Trzeba bylo zawracac, lamac kolejne kody i rozpoczynac poszukiwania od poczatku.