Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred. Страница 3
– Niezbyt wygorowana cena – westchnal Crenshaw.
– A masz dziesiec dolarow? – zdenerwowal sie Bob. – Bo ja nie. Nikt nie mial. Od dawna niczego nie zarobili.
– Sadzisz, ze to jedyna Clarissa Montez w calym Rocky Beach?
Bob klikal mysza.
– Tego nie wiem. Ale nikogo o tym imieniu i nazwisku nie ma w danych komputerowych policji.
– Wlamales sie do ich systemu? – zachichotal Jupiter Jones.
Bob nie ukrywal zdziwienia.
– Zawsze sie wlamuje. Co ty? Udajesz, ze nie wiesz?
Jupiter ssal warge. To mu pozwalalo myslec.
– Dobra! – wystekal po dluzszej przerwie. – Jutro rozladowujemy z wujem Tytusem transport zlomu. Poprosze o dziesiec dolcow pozyczki. Wystarczy dla jednego. Pojdzie Bob.
– Dlaczego ja? – Andrews az podskoczyl. Okulary zjechaly mu na czubek nosa.
– Bo jestes dokumentalista! – powiedzial Pete, wyciagajac nogi. Siegaly az do drzwi przyczepy. – I dobrym obserwatorem.
Nastepnego dnia Jupiter Jones, choc nie przyszlo mu to latwo, poprosil ciotke Matylde o pozyczke.
– Naprawde musze dzis miec te dziesiec dolcow. Oddam za trzy dni, kiedy sprzedam szafe, ktora udalo mi sie odnowic.
– Wiem, Jupiterze – ciotka siegnela do kieszeni – ale w sobote musze zaplacic dostawcy.
– Dobrze, ciociu. Dzieki. Czy… bylas kiedys u wrozki?
Ciotka z rozmachem usiadla na krzesle.
– U… wrozki? Boj sie Boga, Jupiterze! Wierzysz w te fusy i zatluszczone karty?
– Ja nie – Jupiter wycofal sie rakiem – ale sa tacy, co wierza. Inaczej wrozki nie oglaszalyby sie w Internecie. Jest taka. Nazywa sie Clarissa Montez.
Ciotka oslupiala. Wpatrywala sie w siostrzenca niczym glodny waz w kurczaka.
– Clarissa Montez? Chodzilam z jedna Montez na kurs gotowania. W mlodosci. Rzeczywiscie miala na imie Clarissa. I byla Meksykanka. Teraz wrozy? Jak dobrze upiec indyka? Byla w tym najlepsza. Cos takiego…
Z kuchni rozleglo sie terkotanie budzika przy elektrycznej kuchni. Ciotka pogalopowala ratowac baranine z brokulami. Jupiter Jones z dziesieciodolarowka w garsci ruszyl do Kwatery Glownej. Przyczepa kempingowa stala na koncu placu zawalonego metalowym zlomem. I starymi meblami do renowacji.
– Bob – powiedzial ponuro – idziesz do wrozki. Mozliwe, ze chodzila z ciotka Matylda na kurs gotowania.
Bob spojrzal na przyjaciela z lekkim przerazeniem.
– A jak mi powie prawde?
– O czym? – Jupiter wybaluszyl oczy.
– O mnie! Ze czasem klamie, wlamuje sie do policyjnego komputera i podrobilem w szkole, podpis belfra w dzienniczku?
– Bob! Kiedy to bylo? – jeknal Pierwszy Detektyw. – Jak miales jedenascie lat! A kto z nas nie podrabial podpisu? Wszyscy, Bob! No… moze poza Vanessa. Idziesz do wrozki. Przyjrzysz sie dokladnie, jak mieszka, co stoi w pokoju. Ile jest drzwi i okien. Jakie zabezpieczenie…
Bob siedzial z nieszczesliwa mina.
– Chcesz powiedziec, ze wlamiesz sie do senory Montez?
Jupiter odwrocil wzrok. Wiedzial, ze Bob jest niepoprawnym legalista. No… poza tym, co wyczynia w komputerze. Ale zawod detektywa zobowiazuje. Takze do dzialan na pograniczu prawa. Dlatego przewaznie wyprzedzali nierychliwa policje.
– Tylko w przypadku, gdyby trzeba bylo zajrzec do spisu tych… no, pacjentow.
– Chyba klientow, Jupe. O ile ma. Taki spis, naturalnie. Podrzucisz mnie? To jest na koncu swiata. I moze… trzeba sie zapisac?
Jupiter Jones calkiem powaznie skinal glowa. Natychmiast zadzwonil. Numer byl obok adresu.
– Pani Montez? Clarissa Montez? Mowi Rothschild. No… nie, nie ten milioner. Jego wnuk. Tez bogaty. Chodzi o przyjaciela… wlasnie. Mial problemy. Jakie? Przeciez to pani jest wrozka! No… dalej ma klopoty. Ho, ho! A jakie jeszcze go czekaja! Czy moze przyjechac? Zaraz? Tak. Dziekuje. Dziadek dobrze sie trzyma. Wlasnie trysnelo mu trzynaste zrodlo ropy w Teksasie – odlozyl sluchawke, wydmuchujac powietrze z pluc.
– Dlaczego powiedziales, ze jestes wnukiem milionera? Bedzie wiedziala, ze klamiemy. Jest wrozka!
Jupiter Jones podniosl w gore palce.
– Wlasnie to chce sprawdzic. W droge, Bob! Zostaw wiadomosc dla Crenshawa w dziobie Kaczora Donalda.
Bob skinal glowa. To byl jeden z obowiazkow Trzech Detektywow: zawsze zostawiac wiadomosc.
Kaczor Donald byl figura z parku Disneya. Kiedys przyjechal wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Do punktu skupu zlomu, ktory od lat prowadzilo wujostwo Jupitera. I do dzis stoi pod Kwatera Glowna detektywow.
Jechali, kluczac i gubiac sie w plataninie uliczek starego Rocky Beach. Wyladowali przy placu Trzech Wiazow, ktory okazal sie miejscem lezacym o jakies sto, dwiescie metrow od hotelu “Grazia Piena”, gdzie mieszkal Mortimer. Czlowiek “NN”.
– Nie sadzilem, ze sa tuz obok siebie – zdziwil sie Jupiter. – Jak to mozliwe, ze hotelarz nie znal wrozki? A to Montez przywiozla Mortimera? No, wylaz!
Bob ociagal sie.
– Ale ja nie wiem…
Jupiter dal mu sojke w bok.
– Przestan sie mazac, Bob! Prowadzimy sledztwo. Trudne sledztwo. Trzeba odkryc powiazania Clarissy z Mortimerem. Ona cos wie. Musi wiedziec. I ty to z niej wyciagniesz!
– No dobrze. Sprobuje. Choc lepszy bylby Pete. On umie gadac z babami…
– Wlasnie dlatego wybralem ciebie. Crenshaw zbyt lubi brylowac. Nawet, kiedy ma do czynienia z kobieta w wieku matuzalemowym! Jazda, Bob! I rozgladaj sie uwaznie. Nie sluchaj bredni ze szklanej kuli, tylko miej oczy szeroko otwarte. Ja tymczasem sprawdze, czy w pokoju numer osiemnascie nie ma naszego klienta.
Bob, naburmuszony i gleboko nieszczesliwy, ruszyl w kierunku otwartych drzwi. Od ulicy dzielily je tylko zaslony z korali. Zabrzeczaly niczym owcze dzwoneczki. Przed oczyma Boba otwarla sie czarna dziura. W kazdym razie tak mu sie wydawalo, gdy z ostrego slonecznego swiatla wkroczyl w egipskie ciemnosci. Poczul zapach kadzidla i uslyszal dzwiek, ktory go przerazil.
– Ha… haloo! Jest tam kto? – wyszeptal, czujac, ze jezyk zamienia mu sie w suchy kolek.
– Wejdz! – wionelo z ciemnosci.
Cos zaszelescilo, zazgrzytalo i zaklapalo. Bob, z wlosami do sufitu, zobaczyl oczyma duszy ludzki szkielet siegajacy piszczelami po jego glowe.
– Boooje sie – wyjakal.
Blysnelo swiatelko. Czarna swieca slabo rozjasnila ponure wnetrze. Ale nie zobaczyl kosciotrupa. Nigdzie. Tylko tysiace drobnych szklanych wisiorkow, dzwieczacych w podmuchach klimatyzatora.
– Ty jestes ten… Rockefeller?
Kobieta, ktora zadala pytanie, siedziala w ciemnowisniowym fotelu wsrod czarnych poduszek. Wygladala jak wielka gora lodowa. Jej pulchne dlonie o dlugich, czerwonych paznokciach przebieraly talie zatluszczonych kart do tarota. Bob opanowal strach na tyle, by dostrzec fioletowy szal okrywajacy wlosy i potezny tors wrozki. Tylko oczy miala wspaniale: ogromne i blyszczace w migotliwym blasku swiecy.
– Nie. Nie jestem tym… no, Rockefellerem. Jego kolega.
– Dlaczego sie tym martwisz?
Andrews zamrugal oczami.
– Bo… kazdy sie czyms martwi.
– Wez karte. – Czerwony pazur postukal w talie.
Bob przysiadl na skraju pufy. Wyciagnal dlon.
– Ogryzasz paznokcie. Straszna wada – westchnela wrozka, wlepiajac palajacy wzrok w zmierzwiona grzywke Andrewsa. – Bardziej dbaj o siebie. No, wez karte.
Bob z obrzydzeniem dotknal kartonika. Wrozka szybko odwrocila go obrazkiem na wierzch.
– Mezczyzna – powiedziala ponuro. – Brodaty. Niebezpieczny.
– Dlaczego?
Kobieta bawila sie medalionem na dlugim i grubym lancuszku. Cos Bobowi przypominal. Ale ze strachu zapomnial, co.
– Nie szukaj go. To diabel.
Bob otworzyl usta. Zapytal dopiero po paru sekundach:
– Ja? Ja go szukam?
Wrozka wydala z wnetrza poteznej piersi odglos brzmiacy niczym gulgot indyka. Byl to chyba tlumiony smiech.
– Tak. I lepiej, zebys tego nie robil.
– Bo co? – zaszemral Bob.