Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred. Страница 5

Trzech Wlochow, lekko wstawionych, zaczelo rozrobe tuz przy wejsciu. Od slowa do slowa doszlo do rekoczynow. Darli sie przy tym, jakby ich ktos obdzieral ze skory.

– Akurat teraz! – wsciekl sie Pete.

– I bardzo dobrze! – uspokoil go Jupiter. – Za chwile przestana, pojda umyc zakrwawione nosy, a na slaby halas nikt juz nie zwroci uwagi.

I mial racje. Po trzech minutach mezczyzni, obejmujac sie przyjaznie, odchodzili w kierunku knajpki, by poprawic humor nastepna szklaneczka czerwonego wina z kalifornijskiej plantacji.

– Teraz!

Przeskoczyli jezdnie. Tuz przed drzwiami Jupiter zaslonil plecami “pracujacego” przy zamku Pete’a.

– Juz! Szybko! Do srodka!

Byli zbyt doswiadczonymi detektywami, by natychmiast zapalic latarki. Przez jakis czas tkwili w bezruchu. Ich wzrok pomalu przyzwyczajal sie do ciemnosci. Zaczeli nawet rozrozniac sprzety. W tym ogromny stol, przykryty aksamitna gruba serweta, siegajaca fredzlami podlogi.

– Nie swiec. Z zewnatrz zobacza. Przez te cholerne szklane drzwi.

– Nie mozna ich czyms zaslonic? – wyszemral Jupe.

– Nie. Zaslona z koralikow jest zbyt rzadka. Stoj, gdzie stoisz. Masz paralizator pieprzowy?

– Tak. W kieszeni. Na wszelki wypadek.

– Trzymaj go w garsci. Ja zanurkuje pod stol. Wedlug relacji Boba tam trzymaja bron. Zaswiece latarke, a ty mi powiesz, czy widac promien. Juz!

Jupe ssal warge. Nie byl zdenerwowany. Raczej troche podekscytowany. Jak zawsze, gdy zaczynal sledztwo.

– Niczego nie widac. Czarno jak… no, mniejsza z tym. Co tam jest? – Brak odpowiedzi troche go zdziwil. Ale cierpliwie czekal. Widocznie Pete potrzebowal troche czasu, by sie rozejrzec. Gdy rozlegl sie halas, Jupe zaniepokoil sie. – Pete? Jestes tam? – Znow uslyszal rumor dochodzacy spod podlogi. I jakies stekniecie. – Ide! – Skoczyl, przewrocil krzeslo i odsunal rog serwety. Nie bylo nikogo. Ani skrzynek z bronia. Nic. A co gorsze, nie bylo Crenshawa. – Pete! Gdzie jestes? – jeknal przerazony. Spod podlogi dalo sie slyszec skrobanie. – Mysz? Mysz Mortimer? – zaskowyczal oszolomiony. A dopiero pozniej dostrzegl w swietle rozdygotanej latarki smugi kurzu i liczne slady butow. Pol metra, moze metr dalej jedna z desek wystawala nad podloga. Tuz obok tkwil gwozdz lub cos do gwozdzia podobnego. Jupiter Jones wzial zapas powietrza w pluca. Jak przed skokiem z trampoliny do basenu pelnego wody. Tu wprawdzie wody nie bylo, ale… dotknal ostroznie dlonia wystajacego kawalka metalu. Rozlegl sie gluchy zgrzyt, deski rozsunely sie, ukazujac czarna dziure. Jupiter odetchnal. Zrozumial, ze Crenshawa nie porwaly wampiry. Trzeba tylko zabezpieczyc otwor przed ponownym zatrzasnieciem sie mechanizmu. Do tego posluzylo mu przewrocone krzeslo. Teraz juz spokojnie pochylil sie nad otworem. – Pete, jestes tam?

– Jestem – odezwal sie gluchy glos. – Ale nie wpadaj do mnie na filizanke herbaty. Poczekaj na gorze.

– Co tam jest? – Jupiter slyszal tylko kroki, szmery, a potem chichot Crenshawa.

– Fajna melina! Jak slowo daje. Mozna zmiescic setke ludzi. Lap za sznur i przywiaz go do nogi stolu. Musze sie troche powspinac.

Jupiter przygladal sie zazdrosnie, jak jasna glowa Crenshawa pojawia sie w dziurze. Pete wspinal sie po linie niczym malpa w zoo. Sprawnie i bez wysilku.

– Tak – powiedzial tylko, gdy deski podlogowe znow zakryly tajny schowek. – Bob chyba mial racje.

– To znaczy? – obaj siedzieli pod serweta, z jedna zapalona latarka.

– Sa tylko slady. Szmaty cuchnace smarem. W ogole sporo tam szmat, starych materacy, kilka stolkow i to – rzucil na podloge plaski kawalek metalu.

Jupe pochylil sie.

– To przeciez medalion. Taki sam mial na szyi Mortimer!

– Tak jest – kiwnal glowa Pete. – Litery: PO. Tyle ze bez lancuszka.

– Myslisz, ze on tu byl? No… nasza mysza? Wiezili go w lochu? Zabili?

Pete pokrecil glowa.

– Nie ma najmniejszych sladow krwi. Ani walki. W kurzu sa tylko odciski butow. O ile moglem sie zorientowac. Jest tez przejscie. Dobrze zamaskowane.

– Do drugiego budynku?

– Chyba tak. Jesli ktos wykopal tunel pod ulica, mozna nim dojsc do hotelu. Ale to jakies stare dzieje. Dobra. Wylazimy.

Nie wyszli od razu. Jakas rodzina wrzeszczala po wlosku tuz przed szklanymi drzwiami. Kobieta skakala do oczu mezczyznie w przybrudzonym podkoszulku. Wygrazala mu piesciami, opedzajac sie od przypadkowych gapiow.

– Scena malzenska made in Italy – westchnal Jupe, przykucajac. – Biedny Bob, pewnie sie o nas zamartwia.

Andrews nie mial czasu sie martwic. Od godziny obserwowal wlasciciela hotelu “Grazia Piena”, rozmawiajacego z czarnowlosym mlodziencem w jasnej koszuli. Na nic sie zdalo podsluchiwanie. Mezczyzni przekrzykiwali sie w jezyku Dantego. Moze tylko slownictwo bylo mniej klasyczne. I mniej poetyckie. Na szczescie nadeszla dziewczyna, z wygladu raczej Meksykanka.

– Czesc, Juanita! – przywital ja grubas. – Jest tu Roberto… Bob chwycil swoj notes. I czarny dlugopis. Innych nie uzywal.

– Robert i Juanita – pisal, mruczac. – Co z was za para?

Juanita byla wyraznie pod urokiem przystojnego Wlocha.

– Wpadnij do agencji, Roberto – prosila, stulajac wargi w czerwone serduszko. Szminka, ktorej uzywala, byla nieco zbyt wulgarna. Tak jak uroda Meksykanki.

Gruby wlasciciel hotelu zaprotestowal.

– Roberto nie powinien sie z toba pokazywac. Nie teraz. W przyszlym tygodniu oczekujemy dostawy… – zamilkl nagle, jakby mu osa usiadla na jezyku.

– Cicho, Vincenzo. Ani slowa wiecej! – ciezka lapa Roberta spadla grubasowi na ramie. Az sie ugial.

– Czy ja cos powiedzialem? – zaskomlal. – Czekam na dostawe fasoli i pieciu skrzynek czerwonego. Spizarnia pusta!

Juanita usmiechnela sie.

– Jak je dostaniesz, daj znac. Chetnie sie napijemy. Moze bedzie co oblewac?

Bob sapal pochylony nad notatnikiem.

– Agencja? – mruczal do siebie. – Ona pracuje w jakiejs agencji. Towarzyskiej? Chyba nie. Z ubrania sadzac, nie nalezy do kregu panienek lekkich obyczajow. Ten kostium jest prawie elegancki. Tylko kolor szminki. Ale Meksykanki czesto przesadzaja z odcieniami czerwieni. Bedzie jakas dostawa. Chyba jednak nie o wino chodzi. Raczej o bron. Wszystko wskazuje na to, ze tu sporo osob handluje zelastwem. A czarnowlosy Roberto z doleczkami w policzkach wyraznie jest w cala sprawe zamieszany.

Nagle stojaca na chodniku trojka zamarla. Wygladali, jakby jakas nadprzyrodzona sila zatrzymala ich w pol gestu. Z holu wyszedl mezczyzna w jasnym, piaskowym garniturze i takiego samego koloru zamszowych mokasynach. Eleganckiego stroju dopelniala czekoladowa koszula i tabaczkowy krawat. Przypominal manekina z wystawy domu towarowego Macy’s. Mezczyzna minal stojacych i lekkim krokiem skierowal sie na druga strone ulicy. Wprost na czyhajacego pod akacja Boba. Gdy go minal, chlopiec poczul zapach dobrej wody kolonskiej. Mezczyzna mial ciemne, wijace sie wlosy i lekko odstajace uszy. Cos w jego ruchach zastanowilo Andrewsa.

– No nie – zaszemral, zdumiony wlasna wyobraznia – to nie mogl byc… Mortimer! Chyba ze ostrzygl grzywe i zgolil brode!

Nie wiedzial, co robic. Stac w miejscu jak kolek czy ruszyc za facetem znikajacym w glebi ulicy. Spojrzal jeszcze na trojke tkwiaca na chodniku. Wygladali, jakby zobaczyli ducha.

– To byl on! – ryknal grubas.

– Niemozliwe – zasyczal Roberto. – Tamten byl zarosniety niczym zwierz z dzungli.

– Mial forse – dorzucil wlasciciel hotelu. – Czeki. Musial kupic nowe ciuchy. Cholera, trzeba zawiadomic patrona! Mogl cos sobie przypomniec!

– To lec i dzwon! – ryknal Roberto. – ja skocze tam, gdzie trzeba!

Juanita zostala sama na chodniku.

– Roberto! Zaczekaj, Roberto!

Bob nie zastanawial sie dluzej. Ruszyl ostrym sprintem w kierunku ulicy, gdzie zniknal elegancik w bezowych barwach. Kiedy dobiegl do skrzyzowania, przystanal. Mortimera nigdzie nie bylo. Jakby sie zapadl pod ziemie. Andrews wracal jak niepyszny. Tuz kolo starego forda uslyszal znajomy gwizd. Jupiter Jones zapuszczal silnik.