Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred. Страница 8

– To skad Vanessa dzwonila? – dziwil sie Pete. – Mowiles, Bob, ze z posterunku?

Asndrews wzruszyl ramionami.

– Tak zrozumialem.

Wejscie do kanciapy wrozki blokowaly zolte policyjne tasmy rozciagniete pomiedzy drzewami. Ludzie z okolicy tlumnie zbiegli sie na miejsce zbrodni i, jak to Wlosi, glosno dyskutowali, gestykulujac zawziecie. Jeden policjant pilnujacy porzadku zupelnie sobie nie radzil. Na dodatek tez byl Wlochem, wiec jego utarczki z rodakami rychlo przemienily sie w przepychanke.

– Spokoj! – huknal Crenshaw, podwijajac rekawy. – Jupe, stan tutaj i nie pozwol gawiedzi zblizyc sie do drzwi. Bob, postaraj sie przejsc. Z aparatem!

Policjant z ulga przyjal pomoc.

– Kim jestescie? – wymamrotal, ocierajac pot z czola.

– Przyslal nas konstabl Lawson – powiedzial Jupiter, wciaz zalujac, ze nie przebral sie w cos czystego. Deprymowala go wielka plama z musztardy. – Nie wchodzic!

Bob smignal pod zolta tasma. Nikt nie odwazyl sie go powstrzymac. Zniknal w ciemnosciach kanciapy tuz za zaslona ze sznurkow brzeczacych korali.

O dziwo, nie bylo tam ani Vanessy, ani koronera Bullita z nieodlacznym cygarem z ustach. Gdy oczy przywykly do mroku, Bob dostrzegl olbrzymi stol znany z poprzedniej wizyty. Ale tym razem w obszernym fotelu siedziala Clarissa Montez z dziura posrodku i czola. Byla martwa. Tak bardzo martwa, jak to tylko mozliwe. Jej dlonie lezaly jedna obok drugiej. Pomiedzy palcami blysnelo cos srebrnego. Bob opanowal nerwy.

– Zdjecia – wymamrotal – musze zrobic zdjecia, zanim ktos mnie na tym przylapie.

Aparat pstrykal, flesz wlaczal sie, by rozswietlic mrok. To cos srebrnego miedzy palcami o dlugich, krwistych paznokciach okazalo sie rozerwanym lancuszkiem. Clarissa o szeroko otwartych, lekko zdumionych oczach nie miala na szyi medalionu.

Bob ciezko dyszal. Pracowal w pocie czola, wiedzac, ze jest to jedyna, niepowtarzalna okazja, bo zaraz przybeda technicy, po ktorych nikt juz nie zobaczy wnetrza takiego, jakim bylo w godzinie smierci. I pomimo strachu zanurkowal pod stol. Ale podloga byla rowna. Zadna deska nie odstawala ani o milimetr. Ani sladu skrzynek amunicji czy broni. Nic procz kurzu. Ostroznie wycofal sie na czworakach. I to go uratowalo.

Do wnetrza wkroczyla bowiem sama Sanchez – gruba, mala, z czarnym wasem nad gorna warga. A wraz z nia ludzie z policyjnej ekipy technicznej.

Bob zdolal poraczkowac w kierunku parawanu z chinskiej laki stojacego tuz przy wyjsciu. Ludzie Sanchez zapalili reflektory. Wnetrze w ich swietle nabralo iscie filmowego charakteru. Spelunka wrozki wygladala teraz niczym marna dekoracja do horroru najposledniejszego gatunku. A sama Clarissa Montez upodobnila sie do zoltawej atrapy z Muzeum Figur Woskowych.

Bob, korzystajac z chwilowego zamieszania, chylkiem, boczkiem wycofal sie za drzwi. Sciskal przytulony do piersi aparat niczym najwiekszy skarb.

Policjant wciaz sie uzeral z tlumem ciekawskich. Strozowi porzadku pomagal Pete i, od czasu do czasu, Jupiter. Ten ostatni wszakze uwaznie obserwowal gromadzacych sie ludzi.

– Udalo sie? – spytal Boba.

– Tak. Zrobilem tyle zdjec, ile sie dalo. Ona wyglada jak wielka woskowa swieca z dziura na knot – powiedzial, glosno oddychajac. Wciaz czul w nosie zapach trociczek, ktorym przesiakniete bylo wnetrze. – Pod stolem pusto. Boje sie, ze zostawilem slady.

Jupiter machnal dlonia.

– Niewazne! Pamietaj, ze do wrozki chodzila cala masa ludzi. Wszyscy zostawiali slady.

– I nie ma na szyi medalionu.

Jupiter ssal warge.

– Czyzby ten spod podlogi nalezal przedtem do niej?

– Na to wyglada. W jej rekach zostal tylko lancuszek. Ten medalion na pewno jest znakiem. Tylko jakim?

Jupiter skinal glowa. Sam byl tego samego zdania.

– Nic tu po nas. Zawolaj Pete’a. Jedziemy do Kwatery Glownej. Wsrod gapiow widzialem tez nasza pare z hotelu. Signora Graziella chlipala jak stado krokodyli.

ROZDZIAL 5. CO ZNAJDOWALO SIE NA STATKU “ARIEL”?

– Za duzo tam bylo dziennikarzy – Bob ladowal sie na przednie siedzenie forda. – Szczegolnie mnie denerwuje ten farbowany.

– Benjamin Roberts? – wlaczyl sie Pete. – Uwielbiaja go sluchaczki CBS-Radio.

– Tym gorzej. Facet jest wscibski. Jak go wyrzucaja drzwiami, wlazi oknem. Bedzie nam przeszkadzal. I ma nasza wizytowke. Widzialem.

Bob poprawil okulary.

– Skad?

Jupiter Jones przemknal na czerwonym swietle przez skrzyzowanie.

– Pewnie z policji. Leza tam na stole. Gerorge czasem je podrzuca w rozne miejsca. Nie rozumiem, jak mozna uwielbiac faceta, ktory mowi jak komputer z filmu “Odyseja kosmiczna”. Co z Vanessa?

Pete wlozyl czarne okulary.

– Nie mam pojecia. Wyparowala. Albo ja porwali kosmici.

W Kwaterze Glownej czekala ich niespodzianka. Na zielonej kanapie siedzial rozparty w najlepsze ich KLIENT: Mortimer.

– Co pan tu robi? – zdziwil sie Jupiter Jones.

– Specjalnie pan przyszedl? – bakal Pete.

– Cieszcie sie, ze nie wyskoczylem z tortu! A klucz byl w dziobie tego frajera kaczora. Widzialem, jak go tam chowaliscie. Co z czarownica?

– Jaka? – Bob przygladal sie porzadkowi, a raczej totalnemu balaganowi na biurku. Wolal, zeby nikt postronny nie dotykal jego komputera. Nigdy.

– Clarissa Montez. Moje grubasy o malo nie dostaly ataku serca.

– Wlasciciele hotelu? – burczal Jupiter. – Moze pan zna chociaz ich nazwiska? Bo my tylko imiona…

– Pergola. Vincenzo i Graziella Pergola. Przyjaciolka zas to Juanita Montenegro. Pracuje w biurze podrozy.

Pete przyjrzal sie Mortimerowi.

– Dobrze sie pan czuje? Rana nie dokucza? Wyraznie pan poweselal. I dowiedzial sie tylu rzeczy…

Mortimer wzruszyl ramionami.

– Sadze, ze mam dobra… to znaczy mialem dobra pamiec. Przed wypadkiem…

– Umie pan obslugiwac komputer? – Bob zmierzwil wlosy.

Gosc podniosl sie z kanapy. Przykucnal przy biurku. Bez problemow wlaczyl przegladarke. Za chwile klikal mysza, szukajac w Internecie biur podrozy.

– To tez pan potrafi – ucieszyl sie Pete. – Co z tymi biurami?

– Dwadziescia dwa w calym Rocky Beach. I trzy filie. Biuro, w ktorym pracuje Juanita Montenegro, nazywa sie Palermo Travel. Wlascicielem jest Solo Catalucci.

– Znow Wlosi. Moze mafia? – zainteresowal sie Jupiter. – To mialoby sens. Przemyt broni z Palermo… gdzie to jest?

– Na Sycylii – Bob przegladal atlas. – Przemyt broni bylby dosc oplacalny. Chyba.

– Musimy przyjrzec sie ludziom z tej agencji turystycznej – mruczal Jupiter.

– Moge sie do was przylaczyc? – odezwal sie nagle Mortimer. – Inaczej zwariuje!

Pierwszy Detektyw zastanawial sie chyba o minute zbyt dlugo. Bob i Pete wpatrywali sie w niego z nadzieja.

– No… dobrze – wybakal wreszcie. – Ale bedzie pan robil tylko to, co kazemy. Zadnego wyskakiwania przed orkiestre. Jest tylko Trzech Slawnych Detektywow w tym miescie!

– Bede sprzatal – usmiechnal sie pan myszek. – I wezcie jeszcze jedno pod uwage: mam czeki na dwa tysiace dolarow. Tyle mi zostalo. No, nie liczac paru banknotow… moga byc do waszej dyspozycji.

Pete klepnal Mortimera po ramieniu.

– Porzadny z pana facet. My zreszta nie szastamy forsa. Ale akurat teraz jestesmy do tylu. Potrzebujemy na benzyne.

Mortimer siegnal do portfela. Byl nowy. I chyba drogi.

– Stowa wystarczy?

Bob obracal w palcach banknot.

– Za duzo.

– Ja sie zgadzam! – wtracil szybko Jupiter. – Bob, zapisz, ze wzielismy na paliwo i chipsy z cebula. Nasza lodowka wymaga tez paru puszek coli.

Smierc wrozki Clarissy Montez nie spowodowala ani paniki na gieldzie nowojorskiej, ani wscieklosci lokalnych mediow. Po trzech dniach gledzenia nawet Benjamin Roberts musial przyznac, ze policja w Rocky Beach: “zrobila wszystko, co mogla. Nie wiadomo, kto zamordowal nieszczesna kobiete. Moze jakis sfrustrowany klient, kiedy karty wykazaly, ze zona go nie kocha…”