Zwyczajne zycie - Chmielewska Joanna. Страница 11
– Panie sobie czegos zycza? – spytal nagle ten z lopata, z uprzejmoscia, bez watpienia falszywa i obludna.
Zamet w umysle Tereski gwaltownie sie powiekszyl. Postanowila za wszelka cene ratowac zycie. Jedyne wyjscie to udac, ze nic kompletnie nie zrozumialy, ze nie slyszaly, sa gluche i niedorozwiniete, sa zajete wlasnymi problemami i nie maja absolutnie zadnych skojarzen. Po co w ogole przyszly w to straszne miejsce? Prawda, po drzewka…
– Drzewka… – powiedziala zdlawionym glosem, z rozpaczliwa determinacja. – Przepraszamy bardzo… Czy pan nie ma przypadkiem… To znaczy, czy pan by nie mogl… Chcialysmy sie dowiedziec, a tu nie ma nikogo innego, a nam chodzi o drzewka…
Facet z lopata przygladal jej sie z wyrazem twarzy, pelnym zainteresowania.
– Jakie drzewka? – spytal nieco podejrzliwie.
Wstepne przemowienie wyczerpalo sily Tereski. Nie byla w stanie zdobyc sie na wiecej. Zatchnelo ja i przez dluga chwile na prozno usilowala wydobyc z siebie glos.
– Owocowe – powiedziala slabo Okretka.
– Drzewka owocowe? Nie bardzo rozumiem. Czy panie moglyby wyjasnic przystepniej?
Tereska przemogla sie.
– Mamy z tym taki okropny klopot… – zaczela.
Facet ze straczkami nagle odwrocil sie do niej tylem, wyraznie tracac zainteresowanie.
– Dobra, zgadzam sie – oswiadczyl z rezygnacja. – Niech bedzie pozniej. O wpol do drugiej.
– O drugiej – poprawil facet za stolem i zapisal cos na papierach, lezacych przed nim. – Poza tym on ma racje. Moze byc blizej skweru.
– Mamy potworny klopot – ciagnela Tereska z wysilkiem. – Nie wiemy, czy to musi byc szkolka… Wydaje nam sie, ze pan wie… Chodzi o szkole…
Facet z lopata patrzyl na nia w zadumie.
– Wedlug tego, co ja wiem, szkola i szkolka to dwie zupelnie rozne rzeczy – zauwazyl podejrzanie lagodnie, kiedy Teresce znow zabraklo glosu. – Ktora z nich panie maja na mysli?
W przyplywie desperacji Tereska sprobowala wykrzesac z siebie pogodna beztroske.
– Obie – odparla nieco chrypliwie. – Drzewka sa nam potrzebne dla szkoly, takie male, do sadzenia. I nie wiemy, skad je wziac. To znaczy, musimy je dostac, w czynie spolecznym, za darmo, w prezencie, ale to musi byc chyba szkolka, ale nie wiemy, gdzie znalezc szkolke, a tu sa drzewka i tu pewnie wszyscy wiedza i pan tez. I moze od razu moglby pan dac nam jedno, bo nam potrzeba tysiac.
Na twarzy faceta z lopata pojawil sie wyraz calkowitego oslupienia.
– Ale… – powiedzial troche bezradnie i obejrzal sie za siebie. – Ale ja chyba… A owszem – zdecydowal sie nagle – bede mogl paniom dac nawet dwa drzewka. To juz wam zostanie tylko dziewiecset dziewiecdziesiat osiem. Czy papierowka i wegierka paniom odpowiadaja?
– Oczywiscie – odparla wdziecznie Tereska, odzyskujaca juz przytomnosc umyslu i gotowa z zapalem zgodzic sie nawet na psi bez i szalej. – Czy pan da nam zaraz?
– Zaraz nie, ale za jakie dwa tygodnie.
Do umyslu Okretki dopiero teraz dotarla straszliwa liczba 998. Poprzednio wszystko inne wyparl bezgraniczny podziw dla Tereski, ktora w takich okropnych okolicznosciach umiala wyglosic tak piekne, przekonywajace, jasne, zwiezle, rzeczowe przemowienie. Teraz Okretka uprzytomnila sobie, ze w najblizszym czasie czeka ja jeszcze dziewiecset dziewiecdziesiat osiem takich przezyc jak dzisiejsze, a jesli nawet w kazdym miejscu dostana po dwa drzewka, to czterysta piecdziesiat i cos tam jeszcze. Nie byla w stanie tak od razu podzielic 998 przez dwa. Zrobilo jej sie niedobrze i rozpacz dodala jej sil i odwagi.
– Szkolka – powiedziala niemal z jekiem. – Albo ogrodnik. Albo co. Oni maja wiecej.
– Aha – przyswiadczyla Tereska – jesli pan wie, to niech nam pan poda jakies adresy…
Facet na lawce oparl sie lokciami o stol i jal przygladac sie im posepnym, niezyczliwym wzrokiem. Ten ze straczkami znow odwrocil sie, siegnal po butelke z piwem, przechylil do ust, po czym pusta odstawil gdzies za siebie, caly czas nie odrywajac od nich spojrzenia pelnego napiecia. Tereske ogarnal poploch.
Staraja sie nas zapamietac – pomyslala. – Trzeba udawac, ze ich w ogole nie widzimy.
Zdenerwowalo ja okropnie, ze nie moze tego powiedziec Okretce, ktora stala obok i jawnie wytrzeszczala oczy na podejrzanych. Sama, starannie omijajac ich wzrokiem i usilujac przywolac na twarz wdzieczny usmiech, zapisala adresy dwoch ogrodnikow i kilka numerow dzialek, ktorych wlasciciele mogli ewentualnie sluzyc swiezo zaszczepionymi sadzonkami. Schowala notes i zamknela teczke. Pociagnela za reke Okretke, ktora trwala przy niej w bezruchu jak zahipnotyzowana.
– Dziekujemy panu, przyjdziemy za dwa tygodnie. Do widzenia!
Krzewy oddzielily je od strasznej dzialki. Przez pierwsze kilkanascie metrow szly tylem. Dopiero kiedy trzej zbrodniarze znikli z pola widzenia, odwrocily sie i ruszyly przed siebie normalnie, jesli oczywiscie pospieszne skradanie sie w pozycji zgietej mozna nazwac normalnym sposobem chodzenia. Calkowita odretwialosc Okretki nagle przeszla.
– Zwariowalas chyba, dlaczego ich nie spytalas, gdzie jest jakas furtka? – wysyczala zdenerwowanym szeptem. – Znow mamy przelazic przez ogrodzenie czy blakac sie po tych dzialkach do skonczenia swiata?!
Umysl Tereski pracowal na pelnych obrotach.
– Glupia jestes, uwazasz, ze nas tak zostawia? Po tym, co slyszalysmy? Jesli pojda za nami, to wlasnie do furtki, bo nie przyjdzie im do glowy, ze my nie wiemy, gdzie jest! Tylko przez ogrodzenie! Zanim sie zorientuja, juz nas nie bedzie!
– Myslisz, ze pojda za nami?
– A co maja zrobic? Musza nas zabic, zebysmy im nie przeszkadzaly!
Okretka potknela sie, padla na brame, chwycila sie zelaznego slupka i znieruchomiala, w panice wpatrujac sie w Tereske.
– Zabic?! Oszalalas?! Dlaczego?! Oni chca zabic jakiegos faceta! Dlaczego nas?!!!
– Bo mysmy to slyszaly. Przelaz predzej, na litosc boska! Rusz sie! Musimy im natychmiast zejsc z oczu, jesli chcemy jeszcze troche pozyc!
W polowie drogi do domu Okretka zrozumiala wreszcie groze sytuacji. Nie bylo co sie oszukiwac, przytrafilo im sie cos okropnego, cos zupelnie idiotycznego, cos nieprzewidzianego, cos z jakiegos innego swiata. Innego, obcego, ktory niewatpliwie gdzies istnial, ale dotychczas tylko teoretycznie. Natknely sie na trojke kretynsko nieostroznych zbrodniarzy, planujacych morderstwo, uslyszaly ich rozmowe, dowiedzialy sie o ich planach i, co gorsze, zbrodniarze zorientowali sie, ze zostali zdemaskowani. Zgodnie z wszelkimi regulami rzadzacymi swiatem przestepczym, powinni teraz mozliwie szybko usunac z tego padolu niepozadanych, niebezpiecznych dla siebie swiadkow, szczegolnie ze jedna zbrodnia czy dwie to juz nie robi duzej roznicy. Obie, Tereska i Okretka, sa zagrozone, obie powinny zachowac najdalej posunieta ostroznosc, inaczej bowiem, predzej czy pozniej, straca zycie. Raczej predzej. Mozliwe, ze powinny cos zrobic…
– Jestes pewna, ze oni musza? – spytala Okretka z rozpaczliwym niedowierzaniem, zatrzymujac sie i opierajac o ogrodzenie terenow budowy. – Czy to ma sens? Nie moga sie zwyczajnie od nas odczepic?
– Mysl logicznie – odparla Tereska ponuro i oparla sie rowniez. – Wyobraz sobie, ze jestesmy na ich miejscu. Chcemy kogos zabic i ktos nas podsluchal. Co robimy?
– Mozemy zrezygnowac ze zbrodni. Ja bym zrezygnowala.
– Mozliwe, ze ty tak, ale co do nich, watpie. Odnioslam wrazenie, ze im na tym bardzo zalezy. Maja w tym jakis bardzo wazny cel. Nikt nie rezygnuje z osiagniecia bardzo waznego celu dla byle czego.
– To jest byle co?! – oburzyla sie Okretka. – Zabic nas obie?
– Jedyna nasza nadzieja to ta, ze nie zabija nas, dopoki nie zabija tamtego. W razie gdyby tamto mialo im sie nie udac, my bylybysmy dla nich nieoplacalne…
Po drugiej stronie parkanu, z glebi placu budowy, zblizal sie do bramy niejaki Krzysztof Cegna, mlody czlowiek, od niedawna zatrudniony w dzielnicowej komendzie MO. Na plac budowy zostal wezwany przed polgodzina zupelnie niepotrzebnie, na skutek gwaltownej klotni dwoch cieciow, ktorzy na jego widok pogodzili sie w mgnieniu oka. Na wszelki wypadek przespacerowal sie po roznych zakamarkach, zaproponowal kierownikowi budowy energiczne zajecie sie pijanym betoniarzem, spiacym w piwnicy, i wlasnie zmierzal ku wyjsciu. Podszedl do bramy i zamarl, uslyszawszy ostatnie slowa Okretki.