Diabelska wygrana - Kat Martin. Страница 25
Wiatr smagal podszyta futrem peleryne, powie¬trze bylo nasycone sola i wilgocia, gdy Aleksa szla sciezka prowadzaca do nadmorskich klifow. W go¬rze swiecil ostry sierp bladego ksiezyca, rzucajac zlo¬wieszcze cienie, mimo to nie zwolnila kroku. Gdzies w oddali, nad wystajaca sciana szarych granitowych glazow, stal Damien, spogladajac na morze.
Jesli nie liczyc bialej koszuli, caly byl ubrany na czarno, a jego szeroki plaszcz poruszal sie na wietrze, ktory mierzwil tez jego czarne, falujace ~tosy.
Podeszla do niego powoli, ciekawa, o czym teraz mysli, niepewna, co zrobi na jej widok. Musial uslyszec kroki na wilgotnej, waskiej sciezce, gdyz drgnal i odwrocil sie w jej kierunku.
– Aleksa, co ty tu robisz?
Ignorujac szorstki ton, zmusila sie do usmiechu.
– Pewnie to samo co ty. Zazywam milej przechadzki oraz swiezego wieczornego powietrza.
– Kobieta nie powinna przebywac tu samotnie, to niebezpieczne. Wracaj do domu.
– Przeciez nie jestem tu sama, jestem z toba.
Przyjrzal sie jej badawczo.
– Powiedzialem, zebys wracala.
Zsunela z glowy kaptur i potrzasnela glowa, a niezwiazane wlosy rozsypaly sie swobodnie na jej plecach. Coz za wspaniale uczucie, gdy wiatr prze¬dziera sie przez geste, kasztanowe loki.
– Zaraz wroce. Ale teraz chce zaznac chwili przyjemnosci.
Zesztywnial, po czym wykonal krok w jej strone z niewrozacym niczego dobrego grymasem nieza¬dowolenia.
– Draznisz sie ze mna, Alekso. Chce wiedziec dlaczego.
Co miala mu powiedziec? Ze pragnie, aby do¬trzymal danego slowa?
Ze chce prawdziwego mal¬zenstwa? Na to nie miala dosc odwagi.
– Po prostu dotrzymuje ci towarzystwa. Czy to cos zlego?
Przeczesal dlonia wlosy, odsuwajac czarne ko¬smyki z czola. W slabym swietle ksiezyca widziala jego wydatne kosci policzkowe; jedrne, ksztaltne usta. Chciala ich dotknac, przywrzec do nich swo-imi wargami, zaznac fali goraca i tesknoty, jakie juz kiedys wywolaly jego pocalunki. Chyba czytal w jej myslach, gdyz zyla na jego skroni zaczela pul¬sowac coraz szybciej.
– Nie powinnas tu przychodzic – powtorzyl, lecz juz bez uprzedniej szorstkosci, za to dziwnie gar¬dlowo.
– Chcialam sie z toba zobaczyc – powiedziala ci¬cho. – Chcialam, zebys mnie przytulil.
Pokrecil glowa w niemej odmowie, lecz nawet cofajac sie, wyciagnal ku niej rozpostarte ramiona. Weszla miedzy nie, pozwalaja~, by ja objal, wdy¬chajac jego wilgotny, morski zapach, przyciskajac go tak mocno, ze poczula nieregularne uderzenia Jego serca.
– Alekso… – Ujal w dlonie jej twarz i odchylil do tylu. I juz po chwili calowal ja, zniewalajac swy¬mi ustami, przywierajac do niej calym swoim mu¬skularnym, smuklym cialem.
Jeknela cicho, obejmujac go za szyje. Piersi miala scisniete o twarda sciane jego napietych miesni. Bo¬ze, jak bardzo tego potrzebowala. Przylgnela do nie¬go, a wtedy pocalunek jeszcze przybral na sile. Wdarl sie jezykiem w jej usta, przesuwal rece coraz nizej po jej plecach, by chwycic za posladki i przyciag¬nac z moca blizej swej nabrzmialej meskosci.
– Jezu, jak ja cie pragne… – wydusil z siebie urwane slowa. Jego dlon siegnela pod peleryne, wslizgnela sie pod stanik sukni, ujmujac piers. Do¬tykal miekkiego sutka, az ten nabrzmial i stward¬nial, az zmiekly jej nogi. Posuwal sie za daleko, za szybko, przerazajac ja swym zamyslem, lecz nie smiala go powstrzymac.
– Nie powinnas tu przychodzic – powtorzyl po¬miedzy jednym a drugim dlugim, namietnym pocalunkiem. Nie przestawal piescic jej dlonia, podsy¬cajac plonacy w niej ogien.
– Jestem twoja zona – szepnela. – Musialam przyjsc.
Dlon Damiena, ktora dotykal jej piersi, znieru¬chomiala. Przez kilka minut nie poruszal sie, a ona pozalowala swoich slow. Otarl drzacymi palcami jej skore, gdy wyjmowal reke ze stanika. Poczula, jak nabrzmiale, troche obolale piersi wbijaja sie w ma¬terial sukni. Wysilek, z jakim Damien zachowywal opanowanie, wyryl na jego twarzy glebokie, pelne cierpienia rysy.
– Powinnas byla zostac zona Petera, a nie moja – powiedzial. – Ten jeden raz w zyciu moja matka miala racje.
– Nigdy nie nalezalam do Petera. Naleze do ciebie. Uczyn mnie swoja zona.
Pokrecil glowa.
– Wracaj do domu.
– Prosze cie, nie rob tego.
– Powiedzialem: Wracaj do domu!
Z trudem tlumiac cisnace sie do oczu lzy, unio¬sla nieco suknie i puscila sie biegiem w strone ma¬jaczacego w oddali wielkiego zamku. Jednym szarpnieciem otworzyla drzwi, popedzila przez hol, po schodach i wreszcie wpadla do sypialni, gdzie rzucila sie do okna. Oparla sie o chlodna ka¬mienna. sciane, zeby nie stracic rownowagi, jedno¬czesnie z trudem lapiac powietize i starajac sie zi¬gnorowac ogien, jaki wciaz obejmowal jej cialo. Spojrzala w strone klifow, szukajac wysokiej syl¬wetki meza, lecz nigdzie nie bylo go widac.
Nie powinna byla tam isc. Nie chcial jej – dal to wyraznie do zrozumienia. Nie powinna byla dac sie tak upokorzyc.
Albo tez nie powinna byla pozwolic, zeby ja od¬prawil.
Usiadla ciezko w fotelu stojacym przy oknie.
Po jej policzkach poplynely gorace lzy, czula ogromny ciezar w zoladku, lecz nie byla w stanie zapomniec smaku ust Damiena ani fali pozadania, jaka na nia splynela, gdy dotknal jej piersi.
Wiedziala, ze on czul podobnie. Bylo to wyraz¬nie widoczne w kazdym calu jego pieknej twarzy. Ogarnela go zadza, nabrzmiala meskosc pulsowa¬la pozadaniem, wywolujac w niej poczucie strachu. Moze dlatego pozwolila, zeby ja odegnal?
Gdzie jest teraz?, pomyslala, ocierajac resztke lez. Jak mogl ja odrzucic? Przeciez znala odpo¬wiedz na to pytanie. Myslal o Peterze, walczyl z wyrzutami sumienia. Ona potrzebowala lat, by pogodzic sie z tym, jaka role odegrala w smierci przyjaciela, lecz w koncu odniosla sukces.
Czy Damienowi rowniez sie to uda?
– Jest juz pani gotowa do snu? – Do pokoju zaj¬rzala zatroskana Sarah. Gdy Aleksa skinela glowa, sluzaca w milczeniu pomogla jej zdjac suknie.
– Niech sie pani przespi – powiedziala Sarah, gdy skonczyly i Aleksa stanela obok lozka w zapie¬tej pod szyje bialej bawelnianej nocnej koszuli z dlugimi rekawami.
Skinela glowa, lecz nie ruszyla sie z miejsca. Do¬myslajac sie, ze jej pani potrzebuje samotnosci, Sa¬rah szybko wyszla, zas Aleksa wrocila do okna. Nie miala pojecia, jak dlugo tam siedziala. Czula, ze mijaja kolejne godziny. Kominek dawno juz wy¬gasl, a Damien nie wrocil do swego pokoju, bo z pewnoscia uslyszalaby jego kroki, co zapewne oznaczalo, ze przebywa na dole, w swoim gabine¬cie. Sam.
Wiedziala, ze nie powinna, lecz, o dziwo, nie by¬la w stanie sie powstrzymac. Wstala i – przywraca¬jac krazenie w zziebnietych i zesztywnialych kon¬czynach – ruszyla zdecydowanym krokiem przez pokoj.