Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 11
Pokrzepiony, czuje wystarczajaca pewnosc siebie, by stawic sie pod adresem wskazanym przez zmarlego zebraka. Dom stoi na koncu wyjatkowo waskiej i cuchnacej uliczki, znaczonej stosami odpadkow i kaluzami obrzydliwych cieczy. Frontowe drzwi sa solidne, wzmocnione zelazem i grubymi kwadratowymi cwiekami. Takie drzwi trudno sforsowac. Pran puka. Po chwili slychac czyjes czlapanie. W otworze pojawia sie oko.
– Zamkniete – informuje zachryply glos.
– Jestem glodny – mowi Pran.
– No to co? – odpowiada glos. – I z tego powodu mam cie wpuscic, kiedy mamy zamkniete?
– Slyszalem, ze jesli tu przyjde i zrobie, co kazecie, dacie mi jesc. Cisza.
– Kto ci powiedzial?
Przez glowe Prana przebiega nieprzyjemna mysl, ze nawet nie spytal zebraka o imie.
– Nie wiem.
Wlasciciel glosu zastanawia sie przez chwile. Slychac kaszel, potem brzek kluczy i trzask otwieranej zasuwy. Zza drzwi wylania sie potezny mezczyzna w kraciastym lungi na biodrach. To jego jedyne okrycie. Wyglada, jakby wlasnie skonczyl poranne ablucje. Cale jego cialo lsni od olejku, lsnia geste wlosy i okazale czarne wasiska, zawadiacko podkrecone na koncach. Posmarowany olejkiem gruby brzuch godzi prosto w Prana. Mezczyzna opiera sie o nadproze i podkreca koniuszek wasa kciukiem i palcem wskazujacym.
– Wobec tego trzeba ci sie przyjrzec – mowi i urywa nagle, zanoszac sie gwaltownym kaszlem.
Pran patrzy na niego badawczo. Spojrzenie mezczyzny posepnieje.
– Odwroc sie, glupku! Pokaz, co masz! Zawstydzony Pran odwraca sie do niego tylem.
– Spuszczaj spodnie! – krzyczy mezczyzna z taka gwaltownoscia, ze uwalnia w plucach kolejna porcje flegmy. Dopiero po dluzszych zmaganiach odpluwa ja wprost pod nogi Prana.
Pran mocuje sie z wiazaniem spodni. Pozwala im nieznacznie opasc, odslaniajac zaledwie skrawek posiniaczonych posladkow.
– Nizej! – ponagla warkliwie mezczyzna.
Pran z ociaganiem wykonuje polecenie. Mezczyzna charczy i kaszle przez dluzsza chwile, po czym wydobywa z siebie przychylny pomruk.
– Niezle. Lepiej wejdz do srodka.
Prowadzi Prana przez dziedziniec pelen kobiet. Kobiet pioracych ubrania, kobiet czyszczacych ryz, kobiet krojacych warzywa i wyrzucajacych obierki na sterte odpadkow. Wzdluz calego gornego pietra biegnie balkon, na ktorym panuje jeszcze wiekszy tlok. Kobiety pojawiaja sie i znikaja we wnetrzach pokoi, gawedza w otwartych drzwiach. Dwie mlode dziewczyny stoja oparte o balustrade. Trzecia rozwiesza jedwabne plachty sari na sznurze przeciagnietym miedzy przeciwleglymi skrzydlami domu. Olbrzym toruje sobie droge miedzy tym mrowiem kobiet ze znudzona, lecz dumna mina byka na pastwisku pelnym jalowek.
Pran nigdy dotad nie widzial tylu kobiet w jednym miejscu. Wszystkie sa mlode i wyjatkowo piekne. Niektore rozneglizowane. Pranowi kreci sie w glowie. Pewnie z glodu, ale to miejsce juz wydaje mu sie o wiele lepsze niz ulica. Postanawia, ze jesli nie znajdzie nic lepszego, zostanie tu przez jakis czas.
Nagle zdaje sobie sprawe, ze dziewczeta mowia o nim. Te na balkonie wykrzykuja cos niepochlebnego o rozmiarach jego przyrodzenia, a caly dol huczy od uwag na jego temat. Pran czerwienieje z wscieklosci i przyspiesza kroku, by nadazyc za olbrzymem zmierzajacym w strone wejscia po drugiej stronie dziedzinca. Mezczyzna, nieswiadom przytykow sypiacych sie ze wszystkich stron, sadzi naprzod wielkimi krokami i znika z pola widzenia. Pran rzuca przez ramie ostatnie gniewne spojrzenie na dziedziniec i podaza w slady swojego przewodnika.
Ku jego niezmiernej radosci w pokoju, do ktorego trafia, czeka na niego thali z ryzem i dalem. Gdy lapczywie pochlania zawartosc tacy, obok toczy sie przyciszona rozmowa na jego temat. Gdyby Pran byt mniej glodny, moglby nawet cos z niej podsluchac. Do poteznego mezczyzny, ubranego juz w swieza kurte i luzne spodnie, dolaczyla kobieta bedaca jego calkowitym przeciwienstwem. Gdzie on jest okazaly i masywny, ona ma tylko skore i kosci. Jej twarz to szczeki i oczodoly. Rece przypominaja wiotkie galazki gnace sie pod niebezpiecznym ciezarem palcow zdobnych w zlote pierscionki. Przedzialek znaczy gruba czerwona linia. Zuty betel zabarwil usta szkarlatem. Jej postac nie bylaby dysonansem na stole w prosektorium. Raz czy dwa kobieta wyciaga reke, by uszczypnac albo potrzec skore na ramieniu Prana, sprawdzajac jej stan, jak sprawdza sie jakosc materialu u krawca. Pran jest zbyt zajety jedzeniem, by zwracac na to uwage.
Zachowanie tych dwojga nie budzi zaufania. Obiektywny obserwator (tutaj, jak to zreszta czesto bywa, bardzo go brakuje) dostrzeglby osobliwy blysk w ich oczach, gdy patrza na jedzacego Prana. Jego nadzwyczajna uroda przebija nawet spod grubej warstwy ulicznego kurzu. Mezczyzna i kobieta wydaja sie niezmiernie zadowoleni. A kiedy Pran wienczy posilek glosnym beknieciem, usmiechaja sie promiennie, jakby opowiedzial im dowcip.
– Mow do mnie Ma-ji – zwraca sie do niego kobieta.
– A ja jestem zapasnik Balraj – mowi mezczyzna.
Kolej na Prana. Przedstawia sie i na prosbe Ma-ji opowiada, jak znalazl sie na ulicy i jak zyczliwy zebrak podpowiedzial mu, dokad isc.
– Wiec zostales calkiem sam? – pyta Ma-ji.
Pran Nath kiwa smutno glowa i przyznaje, ze polo czlonkom rodziny nie zmieknie serce, jest zupelnie sam.
– Zebrak nie mowil, czym sie zajmujemy? – pyta Balraj.
– Nie, ani slowa. Co tu robicie? – Pran chcialby wiedziec, dlaczego tyle pieknych mlodych kobiet zyje pod jednym dachem.
– To rodzaj instytucji dobroczynnej – wyjasnia Ma-ji. – Dajemy tym nieszczesnym dziewczetom dom, a one w zamian pelnia rozne poslugi i wykonuja innego rodzaju lzejsze prace. – Potrzasa glowa, by podkreslic szczegolny charakter tych zajec.
– Generalnie nie przyjmujemy chlopcow- dodaje Balraj – ale dla ciebie zrobimy wyjatek. Musisz tylko robic to, co ci kaza, i pogodzic sie z tym, co przyniesie los.
Pran obiecuje, ze bedzie sie staral ze wszystkich sit. Juz wyobraza sobie zycie pelne kradzionych calusow i innych podniecajacych zabaw, przeplatanych prostymi czynnosciami gonca czy obowiazkiem pilnowania bramy w przypadku niedyspozycji Balraja. Taka perspektywa jest z pewnoscia o wiele ciekawsza niz pobieranie nauk czy samotna wloczega po miescie. Wyglada na to, ze upadl na cztery lapy.
– Napij sie mojego specjalnego lassi – mowi Ma-ji i pogladziwszy Prana po policzku, podaje mu metalowy puchar. – Jest bardzo dobre.
Jogurtowy napoj znika w okamgnieniu. Ma-ji i Balraj posylaja Pranowi szeroki usmiech. Oboje maja sporo zajec i musza juz isc, ale zanim Pran zacznie dzis prace, moze zechce troche odpoczac. Podnosza sie z miejsca, zamykaja drzwi i zostawiaja go samego. Wkrotce Prana ogarnia nieludzkie, straszliwe zmeczenie. Zwija sie w klebek na lozku i zaraz zasypia.
Pran sni o krainie z czapati i twarogu, zamieszkanej przez warzywne dziewczeta z okra w miejsce palcow, piersiami z oberzyny i zuchwalym spojrzeniem groszkowych oczu. Ich stosunki z Pranem sa zawstydzajace, lecz smakowite. Kazdy akt konsumpcji mija w przykladnej harmonii, ktora maci dopiero pojawienie sie zmarlego zebraka. Umarlak biega wokolo, odrywa kawalki z cial partnerek Prana i pakuje sobie do zaczerwienionych ust, czym sieje powszechny zamet. Pran uwaza, ze dobr starczy dla wszystkich, i ma szczery zamiar podzielic sie z zebrakiem, lecz ten rzuca sie teraz do skubania jego rak i nog. Kiedy Pran nie moze dluzej tego zniesc, zebrak przeistacza sie w Ma-ji, ktora z pomoca malej sluzacej usiluje wcisnac go w jakis jedwabny stroj.
Pran budzi sie z bolem glowy. Nie ma pojecia, ile czasu spal. Wydaje mu sie, ze zapadl juz wieczor, poniewaz ledwo widzi zarysy pokoju. Jedyne swiatlo rzucaja dwie plonace swiece i czerwona lampka pulsujaca ostrzegawczo w kacie. Pran czuje sie dziwnie. Jakby patrzyl na swiat zza kilku warstw ochronnych. Jego rece i nogi tworzy teraz jakas galaretowata substancja, ktora nie slucha nerwowych polecen wysylanych przez mozg. Stan oszolomienia poglebia jeszcze odbicie w lustrze. Pran widzi, ze przyodziano go w jakas rozowa szate z przejrzystego jedwabiu w kwiaty.
– Nie ruszaj glowa! – upomina go Ma-ji.
Pran czuje na twarzy zelazny uchwyt koscistych palcow. Ma-ji naklada mu na policzki (nie, to nie moze byc prawda; a jednak to prawda) r o z, a wokol oczu maluje czarne obwodki. Pran usiluje wyslizgnac jej sie z rak, ale Ma-ji trzyma go bardzo mocno. Kiedy Pran krzywi sie i cofa przed patyczkiem do makijazu, natychmiast dostaje po twarzy. Wreszcie Ma-ji wzywa na pomoc Balraja. Ten wchodzi do srodka, kaszlac niczym chory slon, i unieruchamia Prana zapasniczym chwytem. Kiedy Pran protestuje, Balraj bezlitosnie pastwi sie nad jego szyja, a Ma-ji syczy mu do ucha tonem szokujaco dalekim od slodkich nut dotad slyszanych w jej glosie: „Badz cicho, maly glupku”.
Pran zaczyna podejrzewac zebraka o kolejny zart.
Wreszcie uwalniaja go z uscisku – choc tylko na chwile – by mogl przejrzec sie w lustrze. W zwiewnym stroju, z szeroko otwartymi oczyma o zrenicach rozszerzonych paroma kroplami belladony w niczym nie przypomina umorusanego chlopca, ktory niedawno stanal przed brama domu w bocznej uliczce. Podtykaja mu pod nos kolejna czarke lassi. Pran kreci glowa, ale Balraj sila otwiera mu usta, a Ma-ji wlewa mu do gardla cala zawartosc naczynia. Potem oboje wychodza, zamykajac za soba drzwi. Pran zostaje sam.
Probuje uporzadkowac mysli. Rozwazania, podczas ktorych raz po raz gubi watek, bladzi po manowcach, kreci sie w kolko, prowadza go do wniosku, ze Ma-ji i Balraj maja wobec niego niecne zamiary. Jakie? Jest zbyt otumaniony, by tego dociec. Jesli sprobuje, wpadnie w poploch. Musi uciekac.
Czujac, ze porusza sie jak w gestym syropie, Pran sprawdza okno. Choc nie jest zamkniete, znajduje sie trzy pietra nad ziemia, a na zewnetrznej scianie nie ma zadnych uchwytow, ktorych moglby sie zlapac. Nawet gdyby byly Pran watpi, czy starczyloby mu sil, zeby sie utrzymac. Zastanawia sie, czy nie wzywac pomocy, ale gwar bazaru zaglusza wszystkie inne odglosy. I tak nikt go nie uslyszy. Rzuca sie ku drzwiom. Zamkniete i solidne. Rozglada sie po pokoju w poszukiwaniu uzytecznych przedmiotow. Bron? Nie ma. Liny? Nie ma. A moze podrzec przescieradlo na pasy? Przescieradlo. Dobry pomysl. Bardzo dobry.