Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 20

– Jest chlopiec, ktorego chce adoptowac, ale zeby to zrobic, musi miec zgode Brytyjczykow. A oni go nie lubia. Mowia o nim, ze jest przeciwko ich rzadom, ze chce stworzyc muzulmanski kalifat i zabic wszystkich niewiernych.

– A chce?

– Jasne. Brytyjczycy wola Firoza, bo nosi krawat i obiecal, ze pozwoli im zbudowac fabryki.

A zatem major Privett-Clampe moze zdecydowac o losach sukcesji. Wszystko staje sie jasne.

Pstryk, pstryk.

?

W nastepnych tygodniach Pran musi polegac na wlasnym rozumie. Stopniowo palacowa polityka przestaje byc dla niego tajemnica. Ksiaze Firoz otacza sie coraz to nowymi, licznymi Europejczykami. Czasem jego goscmi bywaja brytyjscy urzednicy, najczesciej jednak sa to playboye i wyzwolone kobiety, towarzystwo biorace udzial w nieustajacym party w komnatach ksiecia. Trudno sobie wyobrazic wieksze przeciwienstwo frakcji Firoza niz frakcja nababa. Wladca i jego zwolennicy zyja modlitwa i prowadza przyciszone rozmowy o Mahdim, ktory pewnego dnia zrobi porzadek z wszystkimi wrogami islamu i rozpedzi ich na cztery wiatry. Tocza dyskusje o swietych miejscach pielgrzymek na Srodkowym Wschodzie i wstapieniu na tron Amira Amanullaha w Afganistanie. Wieczorami muzyka jazzowa z gramofonu konkuruje z nawolywaniem muezina. Atmosfera gestnieje, a hidzrowie wykonuja swoje obowiazki z nisko spuszczonymi glowami, pelni obaw o przyszlosc.

I wtedy Flowers przesyla wiadomosc, ze Privett-Clampe ma ochote na ponowne spotkanie z Pranem. Ku przerazeniu spiskowcow major nie chce jednak przyjsc do chinskiego pokoju. Zyczy sobie, by chlopca przywieziono do jego rezydencji. Teren rezydencji jest strzezony. Nie ma czasu na ukladanie nowego planu. Khwaja-sara niechetnie pakuje Prana do jednej z limuzyn nababa, syczy mu na ucho, ze ma robic wszystko, co major mu kaze, a potem zdac dokladna relacje. Tym razem nie bedzie zadnych zdjec.

Siedziba majora lezy w pewnej odleglosci od murow miasta. Jak na szacownego reprezentanta Korony przystalo, major Privett-Clampe mieszka w godnych warunkach. Na paru akrach ziemi, z oddaniem podlewanej przez armie ogrodnikow i obsadzonej angielskimi kwiatami, stoi dwupietrowy dom w stylu Tudorow. Wzniesiony na przelomie stuleci, przypomina wiejska rezydencje, przytulna i okazala jednoczesnie, ktora gracz gieldowy albo wlasciciel niezle prosperujacej fabryki moglby zbudowac dla swojej nagle wzbogaconej rodziny. Gdzies w zakamarkach tego domu, w jednym z licznych gabinetow uzywanych sporadycznie przez sekretarzy i mlodszych urzednikow, w bezpiecznej odleglosci od czesci domu nawiedzanej regularnie przez zone, major Privett-Clampe zorganizowal spotkanie ze swoim mlodym gosciem.

Prana wysadzaja z samochodu w pewnej odleglosci od tylnego wejscia. Jeden z hidzrow prowadzi go do bocznych drzwi i puka. Odpowiada mu gardlowy glos. Major siedzi za biurkiem w rozchelstanym mundurze, spod ktorego wystaje okragly brzuch. Na glowie ma pomieta korone z zielonej bibuly, pozostalosc po religijnych uroczystosciach obchodzonych tego dnia przez Brytyjczykow. Poci sie obficie. Tania farbka splywa z bibuly i barwi mu czolo. Przed nim stoi kubek i w polowie pusta butelka miejscowej whisky (Highland Paddock, wyprodukowana w Kalkucie przez slynnych braci Banerjich).

– Woda sodowa sie skonczyla – komunikuje, gdy hidzra zostawia ich samych.

Pran zastanawia sie, czy ma po nia pojsc. Wskazuje na drzwi. Major kreci przeczaco glowa.

– Nie, nie trzeba. Juz i tak cholernie duzo wypilem. Pran stoi, oczekujac w napieciu dalszego ciagu.

– Nie jestem zlym czlowiekiem – mowi major, ocierajac swoj kulfoniasty nos wierzchem dloni. – Ani degeneratem. – Nagle wali piescia w stol. – Na Boga! Jak ja mam z toba rozmawiac?! W co oni cie ubrali?! Masz byc chlopakiem, a nie jakas przekleta dziewucha!

Przez chwile zbiera mysli.

– Jest w tobie cos z Anglika. To widac. Skad… Nie, nie chce wiedziec. – Nalewa sobie kolejna porcje whisky. – Wesolych swiat – mowi. – Wesolych swiat – powtarza, jakby analizowal znaczenie tych slow. Milknie na moment, po czym ku zaskoczeniu Prana oznajmia: – Mam dla ciebie prezent.

Na podniszczonym trzcinowym fotelu przy oknie lezy spora paczka zawinieta w szary papier. Major niecierpliwie daje Pranowi znak, zeby ja rozpakowal. W srodku jest komplet angielskich ubran: krotkie spodnie, biala bawelniana koszula, welniane podkolanowki z podwiazkami do podtrzymywania. Procz tego krawat i czapka, dosyc stare, w jednakowe niebiesko-bordowe prazki.

– Teraz przynajmniej nie bedziesz wygladac jak uciekinier z cyrku. Na co czekasz? Ubieraj sie.

Kilka minut pozniej Pran przypomina juz angielskiego ucznia, tyle ze bez butow. Gole deski podlogi kluja w stopy. Ubranie lezy jak ulal, choc kolnierzyk troche uwiera.

– Dobrze – mruczy major. Oczy mu jasnieja. – Bardzo dobrze. Koniec z tymi poganskimi ciuchami. Wiesz, to byly moje barwy. Barwy szkolne. Trzeba grac przynajmniej w jednej najlepszej druzynie, zeby zdobyc taki krawat. – Zawiesza glos dla wiekszego efektu. – Ja gralem w czterech.

Pran kiwa glowa na znak, ze jest pod wrazeniem.

– To byly dobre czasy – ciagnie major. – Wspaniale czasy. Chcialo sie zyc. Stoj prosto!

Pran prostuje sie i zastanawia, dokad to wszystko prowadzi. Privett-Clampe drzaca reka nalewa sobie kolejna porcje, jeszcze wieksza niz poprzednia. Krople whisky padaja na blat obciagniety zniszczonym marokinem.

– W twoich zylach plynie troche krwi bialego – major wraca do przerwanego watku, machajac kubkiem w strone Prana. – Wiecej niz troche, to pewne. Trening pomoze ci to zrozumiec. Chodzi o to, moj chlopcze, ze musisz sie nauczyc jej sluchac. Ona wola do ciebie, przebija sie przez hinduska krew, wzywa, zebys wyrabial swoja stanowczosc. Jesli posluchasz jej glosu, dobrze na tym wyjdziesz.

Majorowi przypada do gustu ta idea. Klnac pod nosem i mruczac, przetrzasa biurko, wreszcie wstaje i siega ku polce z ksiazkami. Opierajac sie o sciane dla zachowania rownowagi, znajduje to, czego szukal: cienki tomik w niebieskiej oprawie. Podaje go Pranowi.

– Czytaj. Strona sto dwudziesta szosta.

Z glebokim westchnieniem opada z powrotem na krzeslo. Ksiazka okazuje sie zbiorem wierszy. Jest podniszczona i poplamiona atramentem. Wyglada jak wypisy szkolne, nalezace do tej samej fazy zycia majora co czapka i krawat. Pran otwiera ja na wskazanej stronie i zaczyna czytac na glos.

The boy stood on the burning deck
Whence all but he had fled…
Privett-Clampe prycha gniewnie.
– Whence, nie vence, gamoniu! Jeszcze raz!
Tec boy stood on the burning deck
Whence all but he had fled…

– Nie! Stoj prosto, chlopcze! I mow tak, jakby to byla prawda. Wlasnie o to mi chodzi. Musisz umiec sluchac, chlopcze! Sluchac glosu wlasnej krwi!

The boy stood on the burning deck
Whence all but he had fled;
The flame that lit the battle’s wreck
Shone round him o’er the dead.

– Boze, ratuj! O’er, nie oh-ear! Jeszcze raz!

Recytacja trwa. Pran zaczyna, major przerywa mu krzykiem, Pran zaczyna od nowa, major znow krzyczy. Stopniowo Pran pojmuje, co to znaczy mowic „dobitnie” i „z pasja”. W kazda kolejna zwrotke wklada coraz wiecej zaru, coraz wiecej serca, az dobitnosc i pasja jego recytacji poruszaja tak bardzo, ze z piersi majora wyrywa sie okrzyk „tally-ho!”. Upchniety pod blatem biurka jeczy, unoszac sie i opadajac na obrotowym krzesle. Gdy Pran konczy ostatnia strofe, major bezwladnie osuwa sie na krzeslo z nieobecnym wyrazem twarzy znaczonej zielonymi smugami.

– Mozesz juz isc – rzuca. – Dobra robota, moj chlopcze. Tak trzymac!

– Poezja? – obrusza sie diwan. – Co ten dzieciak plecie? Jaka poezja?

– The boy stood… – zaczyna Pran.

Diwan wali piescia w stol. Tonace w polmroku barokowego pokoju lustra sla zlowrogie blyski.

– To twoja wina! – ruga fotografa. – To bylo proste zadanie.

– Moja?! To wina tego dzieciaka. Za malo sie stara. Co ze sztuczkami, ktorych wyuczyl sie w Agrze? Wlasciciele burdeli ucza ich tam, co robic z jezykiem. Tak mi przynajmniej mowiono. Moze gdyby sprobowal tego…

– Nie mozemy wziac innego chlopca? Przeciez widac, ze ten sie nie nadaje.

– Ale majorowi sie podoba – wtraca Flowers, dotad przysluchujacy sie rozmowie z glowa ciezko wsparta na rekach.

– Wiec czemu sie do niego nie dobral?

– A skad ja mam to wiedziec?! Major nie mowi mi o takich rzeczach. Wiem tylko, ze chlopiec ma przychodzic raz w tygodniu. Ten stary hipokryta mial czelnosc powiedziec, ze chce doskonalic jego umysl.

– Umysl?

– Tak powiedzial. Zrobil sie bardzo podejrzliwy. Wczoraj przy wszystkich nazwal mnie degeneratem. Moja kariera wisi na wlosku.

Nikt nie wydaje sie zbytnio przejety Flowersem i jego kariera. Khwaja-sara jest praktyczny.

– Przynajmniej mozemy znalezc jakies miejsce na aparat w jego gabinecie.

– A moze napisac list? – proponuje zdenerwowany fotograf. – Czy to by nie wystarczylo?

– Musimy miec zdjecie – ucina diwan. – To jedyna rzecz, w jaka wierza ci Angrezi.

I tak zaczynaja sie cotygodniowe wizyty Prana u majora Privett-Clampe’a. Pran wdziewa wtedy szkolny mundurek, deklamuje wiersze i obserwuje harce gospodarza pod biurkiem. Deklamuje dobitnie i zarliwie. Za kazdym razem slyszy od majora zachete: „Tak trzymac!”. Stopniowo jego angielski akcent staje sie coraz lepszy. Pran uczy sie porywajacych fragmentow dziel wiktorianskich poetow o mestwie i swietym obowiazku dotrzymywania slowa. Poezja rozczarowuje go swoja napuszonoscia, apoteoza przemocy i ciezkim rytmem, ale poniewaz Pran domysla sie, ze ma ona jakis zwiazek ze znaczeniem Privett-Clampe’a i Brytyjczykow w ogolnosci, pilnie sie w nia wsluchuje z nadzieja zglebienia jej sekretu.