Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 44
– Panie Watkins, czy pan widzial moja torebke?
– Alez skad. A teraz, jesli panie pozwola…
– Kelner? Kelner!
Ciocia Dorothy jest przekonana, ze odkryla spisek. Jej oczy miotaja blyskawice. Do stolu zbliza sie juz dwoch czy trzech pracownikow hotelu. Choc Bobby nie zrobil nic zlego, nie potrafilby napredce wymyslic jakiegos wyjasnienia. Szura krzeslem po kamiennych plytach i ucieka.
– Stoj, zlodzieju! – krzyczy ciocia Dorothy glosem donosnym jak dzwon.
Bobby pedzi w strone glownego wejscia. Szczesciem dla niego nikt w holu nie wykazuje sie czujnoscia. Nie zatrzymywany, wypada na ulice bez topi na glowie, ktore zgubil gdzies miedzy hotelowym ogrodem a holem. Biegnie w popoludniowym skwarze, poki nie czuje sie bezpiecznie w plataninie uliczek. Pozniej, ukryty w pokoiku Gul u madame Noor, dochodzi do wniosku, ze kapelusz to niewielka strata. Prawdziwi Anglicy raczej go nie nosza, chyba ze podczas oficjalnych okazji. Po kilku dniach kupuje zwyczajne topi ze swinskiej skory. O wiele mniej okazale nakrycie glowy. Bobby zaczyna doceniac wartosc ostroznosci.
Na szczescie dla niego incydenty w rodzaju spotkania z Virginia i ciocia Dorothy naleza do rzadkosci. Pewnego razu urodzony w kraju urzednik podatkowy pochyla sie ku niemu i pyta: „Jestes Hindusem, prawda?”. Najczesciej jednak Bobby moze wymyslac na swoj temat rozmaite historie, wskakujac w nowa tozsamosc niczym w nowa marynarke Shahid Khana. Poczatkowo udawanie wychodzi dosc marnie. Wkrotce Bobby orientuje sie, ze wyglad i akcent to nie wszystko. Istnieje na przyklad kwestia zapachu. Na rowni ze wszystkimi Bobby’ego zawsze zastanawiala nieublagana wojna Anglikow przeciwko kuchni, ich niewytlumaczalne upodobanie do pozbawionych smaku kawalkow miesa, warzyw bez przypraw i slodkich rezultatow laczenia maki i tluszczu. Rozmowa z pewnym marynarzem z okretu wojennego pozwala mu odkryc efekt uboczny diety pozbawionej czosnku i cebuli. Bobby udaje wplywowego mlodzienca, dziedzica przedsiebiorstwa eksportowo-importowego w Edynburgu. Marynarz parska smiechem i mowi mu szczerze, ze z forsa czy bez, cuchnie jak miejscowy dzikus. „Jesli czegos z tym nie zrobisz, stary, do konca zycia bedziesz kawalerem”. Bobby jest zbyt zaintrygowany, by czuc do marynarza uraze. Jak pachnie Hindus? Jak pachnie typowy Anglik? To pytanie nie daje mu spokoju. Zaczyna unikac czosnku (przynajmniej przed wyjsciem do miasta) i wdycha zapachy ludzi, ktorych zagaduje na nabrzezu. Ale to jeszcze za malo. Pewnego dnia w odruchu desperacji wrecza praczowi w Watson’s Hotel kilka monet, by pozwolil mu obwachac stosy ubran oddanych do prania. Choc mezczyzna uwaza go za zboczenca, przyjmuje pieniadze. Z twarza zanurzona w bieliznie memsahib i brudnych koszulach sahibow Bobby wreszcie potrafi to nazwac. Zjelczale maslo. Moze z domieszka surowej wolowiny. Ukryta won Imperium.
Niektorzy unikaja introspekcji. Jesli Bobby ukrywa swoje „ja” przed innymi, przybiera coraz to nowa postac, zmienia imiona i nie ujawnia motywow dzialania, to tak samo postepuje wzgledem siebie. Tajemniczosc kaze domyslac sie glebi. Tak wlasnie mysla ludzie, patrzac na Bobby’ego. Prostytutki, panie z Towarzystwa Teozoficznego, turysci i prozniacy zgromadzeni wokol kramu z paan sa wiezniami tego samego przeswiadczenia: ze intensywne wpatrywanie sie w Bobby’ego pozwoli im dociec, co skrywa maska jego pieknej twarzy. To rodzaj uzaleznienia. Jest dla nich udreka i czyms cennym. A jednak tej aury by nie bylo, gdyby Bobby sam wiedzial, dlaczego robi to, co robi. To oczywiste tchorzostwo, ale wmawia sobie, ze nie chce tego zrozumiec. Lepiej nie zastanawiac sie nad zyciem. Inaczej ryzykujesz, ze nic z niego nie bedziesz mial.
Bobby jest istota slizgajaca sie po powierzchni. Bibulka trzymana pod slonce. Dazy ku przezroczystosci, jakby po drugiej stronie, tej wewnetrznej, bylo cos godnego odkrycia. Moze jest, a moze nie. Moze zamiast wyobrazac sobie glebie, ludzie, ktorzy niezbyt go znaja, powinni uznac fakt, ze skora Bobby’ego nie jest granica miedzy rzeczami, lecz rzecza sama w sobie, ekranem, na ktorym widac rozne obrazy. Efemeryczne osobliwosci. Swietlne zludzenia.
Stworzyc osobe z kawalkow. Szmaciane rece. Drewniana glowa. Kapelusz i zestaw zaslyszanych opinii. O tym, ze w Indiach nie da sie wyhodowac dobrego trawnika. O pozytywnym wplywie gier zespolowych na moralnosc. O nikczemnosci Gandhiego i braku higieny w kazdej sferze zycia. Ulozyc je pojedynczo, jak przy stawianiu pasjansa. Nie ma znaczenia, czy sie w to wszystko wierzy. Wiara to tylko wrazenie lekkiego sciskania w zoladku. Podczas stwarzania i ozywiania swoich marionetek Bobby pojmuje, ze w Anglikach jest cos zdumiewajacego. Ich zycie jest skonstruowane z ulozonych w odpowiednim porzadku czesci, niczym parowoz czy parowiec. Zgodne ze struktura sfery, do jakiej przynaleza, jest niemal imponujace w swej niezmiennosci i surowej sztywnosci obowiazujacych i przestrzeganych regul. Imponujace w sensie, w jakim moze imponowac most wiszacy czy wiadukt. Angielskie zycie: ekspansywne, funkcjonalne i industrialne.
Bobby zmierza ku czemus. Niepostrzezenie, powoli, ale nieuchronnie. Punktem przelomowym jest wieczor, kiedy spotyka Philipsa, singapurskiego plantatora. Popycha ich ku sobie przeznaczenie. To Philips zagaduje Bobby’ego, nie odwrotnie. Zatrzymuje go na Marine Drive i prosi o ogien. Bobby wyciaga swoja nowa zapalniczke, mezczyzna oslania plomien dlonmi. Wywiazuje sie luzna pogawedka typu „ladny dzis wieczor”. Przez chwile stoja, zaciagajac sie dymem, wpatrzeni w ruchome swiatelka jednomasztowcow z trojkatnymi zaglami na wodach Back Bay. Philips przedstawia sie Bobby’emu, Bobby robi to samo. Bobby Flanagan z domu handlowego Johnson amp; Leverhulme w Kalkucie. Philips jest w drodze do domu, pierwszy raz od dziesieciu lat. I jesli ma byc szczery, bez urazy, nie ma o Bombaju najlepszego zdania. Bombaj nie umywa sie do Singapuru. Tam dopiero jest zycie! A przeciez czlowiek musi sie zabawic! Na szczescie spotkal paru facetow, ktorzy zaprosili go na wieczor na turniej bilarda. Bobby musi znac to miejsce. Majestic. Sek w tym, ze on potrzebuje partnera. I choc to bardzo, bardzo niewlasciwe, ma pytanie: czy Bobby nie zechcialby…?
Philips ma denerwujaco gladka twarz, okragla niczym pilica futbolowa. Wlosy zaczesane na bok lsnia w ksiezycowej poswiacie blaskiem plyty gramofonowej. Przyjal napuszona poze klubowego bywalca, z jedna reka za plecami, jakby szykowal sie do rozpoczecia recytacji. Czlowiek z szelaku. Bobby nie jest przekonany do tej propozycji, ale cos w kombinacji polyskliwej powierzchni wody, rozswietlonej ulicy, absurdalnie swiecacych wlosow Philipsa kaze mu kiwnac glowa na zgode. Lapia gharri i jada w kierunku hotelu Majestic.
Bobby czesto krecil sie przy wejsciu do Majesticu. To miejsce, gdzie zwyczajowo Hindusi nie sa mile widziani, chyba ze w roli sluzacych. Co sie tyczy bilardu, owo niepisane prawo jest bezwzglednie przestrzegane. Bobby przechodzi przez hol i wkracza do sali gier, gdzie wita go morze rozowych twarzy na wpol pijanych mezczyzn w samych koszulach, ktorzy smaruja konce kijow bilardowych kreda i pochlaniaja wielkie ilosci whisky z woda sodowa. Anglicy w chwili relaksu, rozladowujacy swoje indyjskie frustracje i troski w alkoholowej rywalizacji. Bobby uswiadamia sobie z przerazeniem, ze nie bedzie mogl stad wyjsc, poki wszystko sie nie skonczy.
Philips odnajduje mezczyzn, ktorzy go zaprosili. Po usciskach dloni i kolejce drinkow posrod innych par uczestnikow gry na tablicy pojawiaja sie „Philips i Flanagan”. Szczesciem dla Bobby’ego zasady bilardu sa dosc proste, a poziom cotygodniowych rozgrywek w Majesticu niski. Wkrotce krazy wokol zielonego stolu, sluchajac opowiesci rozbawionych Anglikow o zalatwionych interesach i przechytrzonych tubylcach. Teraz jego kolej. Wychodzi mu trudne uderzenie, po ktorym Philips klepie go plecach. Jego wielka dlon niby to mimochodem zeslizguje sie w dol ku posladkom. Bobby odwraca sie i widzi szelmowski usmieszek na twarzy partnera. – Ciesze sie, ze cie spotkalem, mlody przyjacielu. Bobby potakuje bez slowa i wrecza mu kij.
Wygrywaja pierwsza ture. Bobby wymyka sie na balkon zapalic papierosa. Jest podniecony, napiety od tlumionej radosci z udanej misji szpiegowskiej. Przejal od reszty graczy pewnosc siebie. Zatrzymuje przechodzacego kelnera, zdecydowanym glosem zamawia dzin z tonikiem i odczuwa przyjemnosc bialego czlowieka na widok glebokiego uklonu skladanego mu przez brazowego czlowieka. Kiedy kelner wraca z drinkiem, Bobby siega po szklo jedna reka, druga zas trzyma za plecami, bezwiednie nasladujac w tym Philipsa. Kelner odchodzi. Bobby zostaje sam na sam z wirujacymi w szklaneczce kostkami lodu. Ich lekki brzek kojarzy sie z brzekiem pieniedzy. Nagle przez gwar meskich rozmow dobiegajacych z sali bilardowej przebija kobiecy smiech. Na jednym z sasiednich balkonow przystanela jakas para. Mezczyzna cos mowi, rozbawiona kobieta odrzuca do tylu glowe, smukla biala dlonia pieszczac kark swego towarzysza. Wygladaja, jakby laczyly ich serdeczne, ale nie zazyle stosunki. Bobby odnosi wrazenie, ze niezbyt dobrze sie znaja. Kobieta jest piekna. Ma odwaznie krotka, ciemna fryzure. Jej dopasowana suknia z jasnozoltego jedwabiu i odsloniete cialo poblyskuja zmyslowo w swietle elektrycznych lamp. Wklada papierosa do cygarniczki. Obecnosc kobiety wywiera tak wstrzasajace wrazenie, ze Bobby’emu brak tchu. Mezczyzna jest duzo starszy, nieporuszony i sztywny. Jak mu sie to udaje? Jak mozna byc tak odpornym na operowa prawie nagosc tej kobiety? Na chwile oczy ich obu sie spotykaja. Mezczyzna lekko sklania glowe, jakby w uznaniu niemego zachwytu Bobby’ego.
– Tu cie mam!
To Philips, blyszczacy poslaniec, przyszedl zabrac Bobby’ego do srodka na druga runde. Na dzwiek jego glosu kobieta odwraca sie i przez moment Bobby patrzy jej w oczy. Sa obojetne. Jej zuchwale piekna twarz nie zdradza najmniejszych uczuc, nawet proby oceny jego wygladu. Bobby Pieknis nie nawykl do takiej obojetnosci. Przedmiot jego podziwu odwraca sie wolno ku swemu towarzyszowi i prowadzi go do srodka.
W drugiej rundzie Flanagan i Philips przegrywaja z kretesem. Glownie z winy Flanagana, ktorego gra jest zenujaco chimeryczna w porownaniu z dokonaniami w pierwszej rundzie. Philips jest pijany i poblazliwy. Wolajac „to ci pech!” albo „nie przejmuj sie!”, opiera sie o jednego ze sluzacych, jakby ten byl kolumna czy sciana. Flanagan probuje wymknac sie niepostrzezenie, ale jego partner dopada go i przygwazdza do sciany na glownych schodach hotelu, niepomny na przerazone spojrzenia kobiet i mezczyzn mijajacych ich w drodze do lozek. Utarczka przeradza sie w regularna szamotanine. Kiedy Flanagan wybiega wreszcie z hotelu, ignorujac oferowana przez odzwiernego taksowke, klapa marynarki wisi mu w strzepach. A jednak tego wieczoru cos innego zlozylo sie w calosc. Bobby Pieknis juz wie, kim chce byc.