Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 45

?

Bobby’ego drecza mysli o kobiecie z hotelu. Ten jej spokoj, ta jej obojetnosc. Biale szczuple plecy i owalna twarz. Zastanawia sie, ile moze miec lat, i dochodzi do wniosku, ze jest niewiele starsza od niego. Jak by to bylo stac z nia na balkonie? Jak by to bylo patrzec na dymiace kominy dzielnicy fabrycznej i czuc obecnosc dziesiatek tysiecy ludzi, ktorzy nigdy nie zajda tak wysoko?

Nie chce byc dluzej Bobbym Pieknisiem. Przestaje odwiedzac Gul i Shuchi, i kiedy tylko to mozliwe, wyrywa sie poza Falkland Road ku lepszym rejonom miasta, gdzie wedruje pod arkadami i uchyla kapelusza, mijajac bialych. Szuka dziewczyny. Wyobraza sobie, ze jest corka bogatego Anglika, i modli sie, zeby ciagle byla w Bombaju. Zaglada przez szyby do wnetrza Evansa amp; Frasera w nadziei, ze kupuje tam stroje. Je lody w Corngalia’s, marzac, by weszla i usiadla przy jednym z marmurowych stolikow. Zaniedbuje obowiazki. Calkiem zapomina o poslugach dla Elspeth Macfarlane. By zrekompensowac wydatki, nagabuje ludzi na nabrzezu i jako przewodnik plywa z turystami przez zatoke na Elephanta Lsland.

W drodze na wyspe siedzi w milczeniu, poki lodz nie zaczyna kluczyc miedzy splatanymi namorzynami porastajacymi brzegi. Po przycumowaniu odgania konkurentow i pomaga swojej grupie wspiac sie po kretych kamiennych schodach. Odzywa sie dopiero wtedy, gdy trzeba pokazac jaskinie. Widok monumentalnych, wykutych w kamieniu twarzy zapiera turystom dech w piersiach. Sciskajac w rekach przewodniki, milkna na dluzsza chwile. Bobby prowadzi ich obok trojglowego Siwy u wejscia i zatrzymuje sie przed posagiem boga-hermafrodyty, pol mezczyzny, pol kobiety. Gdy turystki chichocza, a turysci przerzucaja sie sprosnymi dowcipami, odsuwa sie nieco, ale gdy nikt nie patrzy, ostroznie dotyka kamienia na szczescie.

Zbyt pochloniety wlasnymi sprawami, nie mysli o polityce i ledwo zauwaza, ze wokol niego narasta goraczka antybrytyjskiej agitacji. W salonie pani Macfarlane roi sie od chlopcow, ktorzy posluchawszy wezwania, rzucili nauke w angielskich szkolach i oddali sie sprawie wyzwolenia. Sa schludni i powazni. Parsowie, muzulmanie i hinduisci z wyzszych kast gromadza sie, by czytac na glos broszury i spierac sie o ostatnie wypowiedzi Gandhiego, Patela i innych przywodcow. Elspeth przynosi im herbate, promieniejac energia czerpana z wydarzen wokol niej. Kiedy Bobby wchodzi i wychodzi, czuje na plecach jej swidrujacy wzrok. I nie wypowiedziane glosno pytanie: „Przylaczysz sie do nas?”.

Bobby czuje niechec mlodych nacjonalistow do jego dobrze skrojonych garniturow i swiezo nabytego akcentu. Coz za kontrast z ich indyjskimi czapeczkami Kongresu, bialymi kurtami, plociennymi spodniami oraz aczkanami z wysoka stojka, noszonymi z taka godnoscia i duma. Pewnego wieczoru, gdy wychodzi (zamierza stac przed Byculla i czekac na dziewczyne z hotelu), paru z nich zastepuje mu droge. „Dokad idziesz, bracie? Towarzyszu, nie zostaniesz z nami pracowac dla kraju?” Bobby kreci przeczaco glowa i przepycha sie miedzy nimi. Kiedy odchodzi, spluwaja na podloge i mamrocza obelgi pod jego adresem. „Kundel, angielski lokaj”. „Przyjdzie taki dzien – wola za nim jeden z chlopcow – ze ty i tobie podobni zginiecie!”.

– Martwie sie o ciebie, Czandra – mowi Elspeth, gdy ktoregos ranka Bobby schodzi na sniadanie. – Tracisz z oczu wlasciwy kierunek.

Bobby wpatruje sie w nia z niedowierzaniem. Elspeth ciagnie dalej:

– Powinienes byc dumny ze swego narodu. Pomysl o jego przyszlosci. Powinienes byc dumny z tego, kim jestes.

– A kim jestem? – rzuca Bobby i nie czekajac na odpowiedz, wychodzi, trzaskajac drzwiami.

Idzie na plac, gdzie toczy sie mecz hokeja na trawie. Druzyna mlodych muzulmanow gra przeciwko druzynie pracownikow kolei. Przy linii bocznej stoi grupa brytyjskich zolnierzy. Podaja sobie butelke i zagrzewaja do walki anglo-hinduskich graczy.

– Dalej, Railway! Dalej! Dowalcie tym brudasom! Dobrze!

Dopingowani zawodnicy kolei daja z siebie wszystko, dumnie prezac piers. Bobby patrzy na nich z niesmakiem. Ich kibice odwrociliby sie od nich natychmiast, gdyby grali z druzyna o jasniejszej skorze. Prawdziwe kundle, ktore merdajac ogonem, zadowalaja sie rzuconym ochlapem.

Pewnego wieczoru modlitwy Bobby’ego zostaja wysluchane. To ona! Wchodzi do Green’s pod reke ze slynnym dzokejem. Bobby czym predzej rusza za nia. W drzwiach piorunuje wzrokiem odzwiernego, ktory przez chwile zastanawia sie, czy nie zastapic mu drogi. W barze panuje nieopisany scisk. Reprezentowane sa wszystkie sfery bombajskiego towarzystwa. Od mlodych mezczyzn z administracji panstwowej, odwaznie wkraczajacych do krolestwa polswiatka, po dwie rosyjskie dziwki, ktore w trakcie powolnego tanca bacznym wzrokiem omiataja sale w poszukiwaniu wpatrzonych w nie mezczyzn. Dziewczyna i dzokej dolaczaja do licznego towarzystwa amatorow wyscigow, zgromadzonego przy najlepszym stole w lokalu. Reszta gosci patrzy i podziwia. Dwaj kelnerzy w bialych rekawiczkach koncza wlasnie ustawiac piramide z kieliszkow. Trzeci otwiera butelke Kruga, gotow zapoczatkowac fontanne szampana. Glowny bohater przyjecia, pars, bogaty hodowca, najwyrazniej swietuje cos wyjatkowego. Kiedy pojawia sie dziewczyna z dzokejem, wylewnie caluje ja w reke, po czym robi im miejsce obok siebie. Jak na zawolanie strzela korek od szampana. Do wtoru oklaskow kelner wchodzi na krzeslo i zaczyna rozlewac.

Przy sasiednich stolach, mniejszych ksiezycach krazacych wokol centralnej planety, swieca posledniejsze gwiazdy bombajskiego swiatka wyscigow: bukmacherzy trenerzy, hazardzisci glodni poufnych wskazowek. Bobby zauwaza grubego Anglika, ktory przyglada sie wszystkiemu ze szczegolnym zainteresowaniem. Siada przy nim i pyta, co sie dzieje.

– Kon Gotowki znowu wygral.

– Ktory?

– Ktory? Pot of Gold oczywiscie. Moglbys zwolnic to miejsce? Czekam na kogos.

– Juz sie robi. Ale prosze mi powiedziec, czy Torrance na nim jechal? Szczesciarz z niego. Jego zona jest szalowa.

Grubas parska smiechem.

– Tamta kobieta? Taka z niej zona jak ze mnie. Tylko nie rob sobie nadziei. Od razu widac, ze cie na nia nie stac. Gzy teraz zechcesz odejsc?

Bobby wstaje i dopycha sie do kontuaru. Zamawia bezalkoholowego drinka i gapi sie na niezone Torrance’a. Jest jeszcze piekniejsza (o ile to w ogole mozliwe) niz wtedy. Krotkie wlosy, obciete z tylu bardzo wysoko, opadaja na twarz i odslaniaja szyje tak zmyslowo, ze w swej bialosci wydaje sie az nieprzyzwoita. Gdy sie smieje i pije z towarzyszami zabawy, w jej oczach zapalaja sie figlarne iskierki.

– Bobby? Bobby! Co ty tu robisz?

Plaska jak nalesnik twarz belgijskiej klientki pani Pereiry. Tej mlodej kobiety, ktora zawsze czeka na wiesci o siostrze. Jak sie nazywa? Ga – Gal – Gan… Gannay? Jest ozywiona, zaintrygowana i rozochocona. Machajac ruchliwymi dlonmi, strzepuje popiol z papierosa i rozlewa ze szklaneczki krople dzinu. Bobby postanawia zaryzykowac.

– Panna Garnier?

– Bobby! Nie przypuszczalam, ze cie tu zobacze. Nie w takim drogim miejscu!

– To samo moglbym powiedziec o pani. Jej twarz tezeje.

– Czesto bywam w Green’s. Jestem Europejka.

– Zna tu pani wiele osob?

– Oczywiscie – mowi panna Garnier ostroznie. Bobby dostrzega cienie pod jej oczami.

– A tamtych, ktorzy siedza z panem Gotowka?

– To dzokej Gotowki i Elvin, jeden z zarzadzajacych gymkhana.

– A ta kobieta z Torrance’em?

– Czemu o nia pytasz?

– Niech pani pilnuje swojego nosa.

Urazona panna Garnier uklada usta w male „o” i odwraca sie na piecie. Przeklinajac sie w duchu, Bobby lapie ja za ramie. Panna Garnier kurczy sie z bolu i obrzuca go wscieklym wzrokiem. Bobby przywoluje swoje najbardziej rozbrajajace spojrzenie.

– Przepraszam.

– Pusc mnie.

– Przepraszam. Nie chcialem byc niegrzeczny.

– Mam nadzieje.

Jej stanowczosc slabnie. Bobby czuje, ze jej cialo sie rozluznia.

– Pusc mnie, prosze.

Bobby spelnia te prosbe. Zamiast odejsc, panna Garnier robi krok ku niemu. Jest zlana jakimis duszacymi perfumami o zapachu pomaranczy. Bobby cofa sie. Walczac o haust powietrza, opiera sie o kontuar.

– Jestes bardzo zepsuty – mowi panna Garnier. – Juz bardzo zepsuty.

– Juz?

Kobieta cmoka z dezaprobata.

– Taki mlody, a juz taki zepsuty.

Piesci jego policzek, omal nie trafiajac w oko trzymanym w dloni papierosem. Usmiecha sie drapieznie. Juz ma cos powiedziec, gdy pojawia sie jakis mezczyzna o rumianej, ospowatej twarzy i bezceremonialnie klepie ja w ramie.

– Chodz, Diane czy jak ci tam. Nie mam calej nocy.

Posyla Bobby’emu nienawistne spojrzenie. Panna Garnier wzdryga sie lekko na te slowa, ale zmusza sie do usmiechu.

– Oczywiscie, kochanie. Juz ide.

– Diane, jak ona ma na imie? – pyta blagalnie Bobby. – Powiedz, jak ma na imie?

Panna Garnier spoglada na swego towarzysza, ktory puka w tarcze swojego zegarka. Potem odwraca sie do Bobby’ego. Nagle wyglada na smiertelnie znuzona, bliska zalamania.

– Nazywa sie Lily Parry. A ja nie jestem Diane. Mam na imie Delphine.

Bobby kiwa glowa. Panna Garnier powtarza swoje imie jeszcze raz, sylaba po sylabie. Delphine. Potem wychodzi, niemal wypychana z baru przez niecierpliwego mezczyzne. Kiedy znika Bobby’emu z oczu, znika tez z jego pamieci. Jego myslami wlada Lily Parry.

Jest doskonala, l nie tylko Bobby zdaje sie tak uwazac. W ledwo uchwytny sposob bar ciazy w jej kierunku. Na niej skupiaja sie spojrzenia wspartych o filary, wychylajacych sie przez porecze czy siedzacych na krzeslach gosci. Mezczyzni przy jej stole nachylaja sie ku niej niczym okryte smokingami stoki gory. Wokol glownej sali i na tarasie kazdy dogodny punkt, w ktorym obserwator moglby przystanac i zapalic papierosa, jest juz zajety. Wydaje sie, ze sciganie wzrokiem Lily Parry jest tu tak popularne, ze niektorzy sposrod chetnych, z braku wolnych punktow obserwacyjnych, zmuszeni sa przemieszczac sie po sali, co przy sobotnim scisku w Green’s jest zdecydowanie gorszym wariantem.

Samej pannie Parry zupelnie to nie przeszkadza. Przyzwyczaila sie do zycia w atmosferze nieustannego podziwu. Wkrotce ma nadzieje na bardziej wymierne efekty, jesli tylko ten stary kutwa Gotowka dotrzyma slowa i sfinansuje jej rewie. Kiedy w drodze do damskiej toalety zaskakuje ja mlodzieniec, ktory klania sie nisko, jest nie tyle zaskoczona samym uklonem, ile jego zuchwala teatralnoscia. Jakby ten mlody czlowiek sie z niej nasmiewal. W drodze powrotnej znow sie na niego natyka. I znow ten uklon. Nie do wiary! Lily naturalnie go ignoruje.