Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 49
Niestety, lata smakowania herbacianego trunku nadszarpnely zdrowie pana Bridgemana. Rok po wyjsciu spod opieki siostr zmarl. Po otwarciu testamentu okazalo sie, ze polowe majatku zapisal siostrze Agnes, a druga polowe (zadziwiajaco duza) swemu synowi. Majatkiem syna mial zarzadzac radca prawny rodziny Bridgemanow w Londynie, niejaki pan Spavin.
– Dlatego tu jestem, stary – mowi Jonathan, serdecznie poklepujac Bobby’ego po plecach. – Jutro rano plyne do Anglii. Ten Spavin ma sie mna opiekowac, poki nie skoncze dwudziestu jeden lat. Nie wiem, co myslec. Nigdy nie widzialem tego goscia. Jakis przyjaciel mojego dziadka. A jesli to stary tyran? Cholernie meczace zebrac za kazdym razem o pare szylingow. I szczerze mowiac, nie lubie samej nazwy kraju. Slyszalem, ze tam jest potwornie zimno. Byles tam?
– Tak – odpowiada Bobby. – To znaczy nie. Nie bylem. Wiekszosc zycia mieszkam tutaj.
– Hm… – Bridgeman kiwa madrze glowa. – Myslalem, ze sie tam urodziles. To zawsze widac.
– Nie masz zadnych krewnych?
– Zadnych, o ktorych bym wiedzial. Ostatni w rodzie. Strajk czy nie, to moja ostatnia noc na wolnosci i nie mam zamiaru siedziec w hotelu. Moje rzeczy sa juz na statku. Do badania jutro rano niewazne, w jakim jestem stanie, no nie?
– Chyba nie.
– Jasne, ze nie! I powiem ci, ze moje jaja sa jak dwa dojrzale melony. Chcialem przeleciec w pociagu mieszana siostrzyczke, ale sie nie dala. Powiedziala, ze pociagnie za hamulec bezpieczenstwa. Zimna suka. A powinna byc wdzieczna. Takim nie dogodzisz. Chce duzej dziewczyny No wiesz, takiej z balastem z przodu i z tylu. Takie lubie. Nie ma nic gorszego niz chuda dziwka, nie?
Kiedy skrecaja w labirynt ciemnych uliczek prowadzacych ku Falkland Road, Bobby rozglada sie wokol nerwowo. Ten Bridgeman to jego szansa. Na razie wszedzie panuje spokoj. Nieliczni przechodnie obrzucaja ich bacznym wzrokiem. Bobby prezentuje udawana obojetnosc, Bridgeman powoli i z namyslem stawia stopy. Dwaj pewni siebie angielscy chlopcy na przechadzce.
Duze dziewczyny mozna znalezc w Goa House. Maria Francesca jest zaskoczona. Posyla Bobby’emu niespokojne spojrzenie, gdy Bridgeman z trudem drapie sie po schodach i wchodzi do srodka. Dzis sa jedynymi klientami. Wszystkie lokatorki Goa House siedza w salonie, popijaja herbate i zagryzaja lepkimi slodyczami z kokosem. Rzad usmiechnietych zujacych buz. Na widok takiego wyboru pulchnych, odslonietych cial Bridgeman klaszcze w rece z radosci.
Z miejsca ciagnie Tereze, bezsprzecznie najwieksza sposrod tutejszych milosniczek dobrego jedzenia, za przeslone z koralikow do jednej z sypialni. Bobby w zamysleniu chodzi tam i z powrotem, palac papierosa i jednym uchem sluchajac opowiesci Twinkle o kliencie, ktory zawsze przychodzi z mango.
– Oszalales? – pyta Maria. – Czemu przyprowadziles tego typa akurat dzisiaj? Ludzie lakna krwi, przeciez wiesz.
– Nic sie nie stanie – odpowiada warkliwie Bobby. – Po wszystkim zabiore go do domu. Wszyscy musimy jesc – dodaje sarkastycznie, wskazujac ogolocone tace po slodyczach. – Zreszta, czym jest zycie bez ryzyka? – Lubi brzmienie tej frazy. Ma taki waleczny, podszyty przygoda wydzwiek. Znalazl ja w jednej z powiesci pani Macfarlane.
Maria prycha drwiaco.
– Sluchaj, kokosie. Nie mozesz zostawic tego Anglika samego, nawet jesli poderzna ci za to gardlo.
– Pieprz swoja matke.
– Pieprzylam wszystkich innych. Nie, odwoluje to. Nie kokos. Na zewnatrz tez jestes bialy.
Maria mowi to z usmiechem i Bobby przelyka zniewage. Z sypialni dochodzi przejmujacy krzyk rozkoszy, ktoremu wtoruja profesjonalne tryle i ozdobniki w wykonaniu Terezy Po paru minutach Bridgeman wraca z blogim usmiechem na twarzy.
– Drinka, stary? – pyta Bobby’ego, pociagajac haust z flaszki. Jego poufaly ton robi wrazenie na dziewczetach. Bobby Pieknis, tak ugrzeczniony, ze nawet Europejczyk traktuje go jak swego. Bobby wypija odrobine dla zachowania konwenansu. Czuje, jak trunek pali mu gardlo. Nagle poraza go nieprzyjemna mysl.
– To chyba nie jest…?
– No nie – rzuca rozbawiony Bridgeman. – Herbaciana whisky? Od lat sie jej nie robi. To moja receptura.
Bobby’ego nie uspokaja to wyjasnienie. Ale Bridgeman jest w szampanskim nastroju. Nie zauwazywszy ze on jeden pije w tym towarzystwie, oproznia do dna swoja flaszke, po czym posylajac Marii zawadiacko taksujace spojrzenie, pyta, czy nie udziela rabatu wyjatkowym klientom. Choc mamrocze tak niewyraznie, ze Maria ma klopoty z rozszyfrowaniem sensu jego slow, po chwili zalapuje, o co chodzi. Bridgeman „chce jeszcze”, tym razem z nia. Nastepuje kolejne sypialniane interludium, akcentowane niezrownanymi okrzykami Marii. Maria gra dla galerii. Stosuje efektowne zmiany tonacji i wysokosci jekow, co w salonie brzmi nadzwyczaj dobrze. „Zupelnie jak fabryczna syrena” – zauwaza Tereza. Po chwili zapada cisza. Nie zawracajac sobie glowy ubieraniem, Maria wychodzi z sypialni i oznajmia Bobby’emu, ze jego przyjaciel zemdlal.
– Nie moze tu zostac – mowi, przewracajac oczami i kiwajac pogardliwie malym palcem w strone Terezy. Tereza odpowiada tym samym gestem. Wszystkie dziewczeta wybuchaja smiechem. Bobby wysyla jedna z nich po wode.
Godzine pozniej obaj znow sa na ulicy. Bobby podtrzymuje Bridgemana, ktorego krzepkie, postkopulacyjne, wilgotne ramie ciazy mu na plecach jak kloda drewna.
– Chodzi o to – peroruje Bridgeman – ze w starej Anglii jest inaczej niz tutaj.
Ulica jest pusta, ale Bobby czuje niepokoj. W powietrzu czuc swad spalenizny, a wychodzac z Goa House, omal nie potkneli sie o pojedynczy but lezacy na srodku jezdni. Teraz, kiedy wiekszosc rupii tego pijanego durnia znalazla sie w jego kieszeni, Bobby chce sie go pozbyc. Postanawia, ze kiedy znajda sie w poblizu jakichs duzych hoteli, zostawi go.
Nic dane mu bylo zrealizowac tego planu.
Kiedy Bridgeman snuje rozwazania, czy gory w Anglii przypominaja tutejsze, i stwierdza, ze na pewno nie moga sie z nimi rownac, jeden z cieni przed nimi rozdziela sie na kilka mniejszych. Kazdy trzyma kij, butelke albo noz. Bobby oblewa sie zimnym potem. Siedmiu, osmiu mezczyzn? Nawet z odleglosci czuc od nich dym i arak. Ich herszt ma glowe owinieta jakas szmata, w reku dzierzy zelazny pret. Na twarzy ma slady krwi, jakby walczyl juz dzis wieczorem. Gdy wychodzi z cienia, Bobby widzi po jego oczach, ze jest pod wplywem bhang.
– Europejskie skurwysyny – rzuca.
Wiekszosc ludzi wykazuje gleboko zakorzeniona dbalosc o wlasne interesy, a Bobby ma te ceche rozwinieta w stopniu wyjatkowym. Decyzja porzucenia polprzytomnego Bridgemana zajmuje mniej wiecej tyle czasu, ile wedruje impuls nerwowy z mozgu do nog.
Bobby zaczyna biec.
Za plecami slyszy wrzaski, gluche uderzenia, jakies nieprzyjemne odglosy. Przyspiesza.
Po chwili orientuje sie, ze nikt go nie sciga. Przystaje wiec, pochyla sie i opierajac rece o kolana, rozpaczliwie lapie powietrze szeroko otwartymi ustami. Gdy oddech znow staje sie regularny, Bobby’ego dopada poczucie winy. Powinien zostac z Bridgemanem. Powinien stanac do walki, dobyc rapiera i odeprzec wroga. Wszystkich? Klnac pod nosem, sciaga krawat i wklada zlozona marynarke pod pache. Ostroznie wraca ta sama droga, ktora biegl.
Mezczyzni znikneli. Upewnia sie o tym w pierwszej kolejnosci. Bridgeman zostal zaciagniety w boczna uliczke miedzy wysoki dom i podworko murarza. Lezy na plecach z rekami ulozonymi sztywno wzdluz ciala. Z daleka wyglada na spokojnego. Nie rusza sie. Bobby odczekuje jeszcze kilka minut. Teraz jest pewien, ze odeszli. Mozna bezpiecznie podejsc.
Martwy Bridgeman nie wyglada lepiej niz zywy. Lewa strona twarzy jest zupelnie zmasakrowana, czarna i obrzmiala. Szczeka zdeformowana ciosem. Brudna koszula, przedtem pokryta zaschlymi resztkami jedzenia, teraz lsni niczym krwistoczerwony mundur. Bobby spoglada na niego z obojetnym wspolczuciem. Mlody alkoholik w drodze do Anglii. Ostatnia szalona noc przed wyjazdem. Dziwna rzecz: mimo wszystko Bridgeman zdolal jakos utrzymac w reku flaszke. Bobby schyla sie i wyjmuje ja ze sztywnej dloni. Obraca i widzi wygrawerowane z boku inicjaly JPB. Znowu czuje sie winny. Przez krotka chwile.
Obok lezy pusty portfel Bridgemana. Bobby juz chce odejsc, bojac sie, by go nie przylapano nad trupem, ale cos go zatrzymuje. Na ziemi spostrzega skorzana saszetke na dokumenty. W srodku znajduje bilet na parowiec do Anglii, paszport na nazwisko Jonathan Pelchat Bridgeman i czysty arkusz papieru listowego z naglowkiem: Spavin amp; Muskett, Doradcy i Pelnomocnicy ds. Zobowiazan, Gray’s Inn Road, London.
Bobby spoglada na fotografie w paszporcie. Ciemnowlosy mlody mezczyzna wpatrzony w obiektyw z twarza tak wyblakla, ze niemal bez wyrazu. Bardzo dalekie podobienstwo.
To moglby byc kazdy.
Chowa dokumenty do kieszeni i rusza w kierunku misji. Pomysl dojrzewa, zanim Bobby dochodzi do konca ulicy. Juz wie, co zrobi.
Wyczuwa zapach nafty. Bridgeman, ten prawdziwy Jonathan Bridgeman, znany tylko przez kilka godzin, rozplywa sie w przestrzeni. Unicestwiony powraca w innej postaci. Bobby usmiecha sie szeroko. Jak latwo strzasnac z siebie jedno zycie i zaczac nowe! Bardzo latwo, gdy nic cie nie trzyma. Zdumiewaja go ludzie, ktorzy potrafia umiejscowic siebie, przyklekajac i napelniajac reke garstka ziemi. „Czlowiek powstal z prochu” – twierdzi wielebny. Jesli mezczyzni i kobiety powstali z prochu, to on nie jest jednym z nich. Jesli pod bosymi stopami czuja puls ziemi i nazywaja to domem, jesli patrzac na znajomy krajobraz, widza w nim swoje odbicie, to on nie jest jednym z nich. „Czlowiek z ziemi” – mowi wielebny. „Ziemia z czlowieka” – mowia Wedy. Slonce, ksiezyc i reszta stworzenia, powstale z ciala Pierwotnej Ludzkiej Istoty. Ale Bobby czuje, ze nie ma w nim ani odrobiny ziemi. Kiedy chodzi, jego stopy nie dotykaja podloza. Wiec musi miec inny rodowod, musi wywodzic sie z jakiegos innego elementu.
Kiedy skreca w Falkland Road, slyszy dzwiek przypominajacy szum deszczu miedzy drzewami.
Na ulicy roi sie od wzburzonych i rozkrzyczanych ludzi. Ich twarze barwy ziemi rozswietla wsciekle pomaranczowy blask. Bobby jest tak pochloniety wlasna transformacja, ze dopiero posrodku tlumu dostrzega zrodlo owego blasku.